Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Z najwyższej wieży (Radiohead „A Moon Shaped Pool”)

Recenzje /

Radiohead dość niespodziewanie, aczkolwiek zupełnie zasłużenie zostało wciągnięte na piedestał muzyki alternatywnej. Miało być tym zespołem, który przeformułuje zastane reguły, wytyczy nowe trendy i kierunki rozwoju. Każdy kolejny album wyczekiwany był jak dźwiękowa bomba o sile zdolnej do naruszenia fundamentów rockowego establishmentu. Szkoda tylko, że ci, którzy uwierzyli w nadludzkie moce kwintetu z Abingdon, przy okazji nie zwrócili uwagi, że wyznaczają mu misję samobójcza i z góry skazaną na niepowodzenie.

Dlatego też począwszy od wydanej w 2003 roku płyty Hail to the Thief, nowym kompozycjom prezentowanym przez Radiohead towarzyszy zwykle zdystansowane rozczarowanie. Pojawiają się też coraz częściej zarzuty o wtórność, choć moim zdaniem są to oskarżenia absolutnie niesłuszne. Dziewiąty w dorobku zespołu album A Moon Shaped Pool zapewne również nie wywoła zbytniego entuzjazmu krytyków, ale należy podkreślić, że to ponad 50 minut niezwykle dojrzałej, wciągającej i po prostu dobrej muzyki.

Przy pierwszym kontakcie A Moon Shaped Pool może sprawiać wrażenie dzieła dość monotonnego. Brak jest tutaj bowiem niespokojnych i energetycznych ambientowych rytmów charakterystycznych dla ostatniego albumu zespołu The King Of Limbs. Zamiast tego dostajemy dość klasyczne kompozycje, oczywiście podane w typowej dla Radiohead dusznej, elektronicznej, choć równocześnie przestrzennej, aranżacji. Z instrumentów dominującą funkcję pełni fortepian do spółki z gitarą akustyczną, choć w kilku utworach pojawiają się również rozbudowane partie smyczkowe będące wkładem zaproszonej do współpracy The London Contemporary Orchestra.

Jednak według mnie najważniejsze jest to, co dzieje się na tej płycie na drugim planie. Wplecione w piosenki, pozornie nieistotne i umieszczone w tle, dźwiękowe motywy – czasem jest to fortepian (jak np. w True Love Waits), czasem przetworzony elektronicznie drugi głos (jak w Present Tense) – sprawiają, że z każdym ponownym przesłuchaniem odkrywa się w tej muzyce kolejne warstwy. Dlatego też, jeśli postaramy wysłuchać tego albumu wystarczająco uważnie w zamian otrzymamy niezwykle rozbudowane dźwiękowe konstrukcje, których pełne poznanie sprawi nam autentyczną przyjemność. Osobiście cenię właśnie takie, nasycone treścią płyty, które nawet po kilkunastu przesłuchaniach potrafią zaskoczyć wcześniej niezauważonym elementem.

Album rozpoczyna się od dwóch zapowiadających go utworów: Burn the Witch napędzany jest przez sekcję smyczkową i prowadzi nas do ekscytującego finału, Daydreaming natomiast został oparty na dość monotonnym fortepianowym motywie. Zresztą ten drugi utwór to dla mnie jedna ze słabszych piosenek na płycie, choć trzeba podkreślić, że rozwija się w niezwykle interesujący, wręcz filmowy sposób. Potem jest już jedynie lepiej – Deck Dark urzeka onirycznym klimatem, a Desert Island Disk lekko country’ującą akustyczną gitarą. Kolejna piosenka, to Ful Stop najbardziej dynamiczna kompozycja z całego zestawu, zbudowana na niepokojącym, lecz monotonnym basowym riffie. Chwilę oddechu niesie zwiewny Glass Eye, w którym znów wiodącą rolę odgrywają skrzypce. Natomiast Identikit wzmaga dość subtelną dynamikę płytę, przy czym piosenka ta wyróżnia się chwytliwą linią melodyczną. W The Numbers i Present Tense następuje powrót do klasycznych kompozycji, a pierwszy z tych utworów brzmi zaskakująco rockowo. Płytę wieńczą minimalistyczne kompozycje: Tinker Tailor Soldier Sailor Rich Man Poor Man Beggar Man Thief oraz True Love Waits.

Tematyka nowych utworów w przeważającej części koncentruje się wokół relacji damsko-męskich, a za kanwę niewątpliwie posłużyły tu doświadczenia Toma Yorke’a związane z rozpadem jego wieloletniego związku. Dlatego też teksty przepełnione są goryczą i rozczarowaniem (You run to the back and you cover your ears/ It’s the loudest sound you’ve ever heard/ In you darkest hour/ Have you had enough of me?/ Sweet darling [Deck Dark]), choć jednocześnie niepozbawione są swoistej melancholii (Dreamers/ They never learn/ Beyond the point/ Of no return/ And it’s too late/ The damage is done [Daydreaming]). Wyłomy w historii utraconej miłości stanowią: jawnie proekologiczny The Numbers oraz dość niejednoznaczny Burn the Witch, choć pewnie słusznie zwrócono uwagę, że może on odnosić się do obecnego kryzysu migracyjnego (Red crosses on wooden doors/ And if you float you burn/ Loose talk around tables/ Abandon all reason/ Avoid all eye contact/ Do not react/ Shoot the messengers).

A Moon Shaped Pool nie jest płytą, która odciśnie piętno na współczesnej muzyce alternatywnej, ale na pewno jest propozycją, której nie można lekceważyć i obok której nie można przejść obojętnie. Nie jest również płytą wyjątkową w dorobku Radiohead, nie prowadzi bowiem do żadnego przełomu w muzycznych polach eksploatacji, raczej umiejętnie łączy dotychczas wykorzystywane wątki. Natomiast, co istotne, są na niej obecne wrażliwość i melancholia, które na ostatnich albumach ustępowały miejsca nieznośnej ambientowej ekspresji. Można odnieść wrażenie, jakby zespół porzucił swoją nachalną nonkonformistyczną estetykę i podszedł do nowych piosenek z wyczuciem i dystansem, pozbywając się resztek presji, która chyba zbyt mocno ciążyła w przypadku poprzednich płyt. Zmian pozornie jest więc niewiele, lecz w ostatecznym rozrachunku wpływają one znacząco na bardzo dobry odbiór płyty.