Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Z mojego okna widzę

Artykuły /

Osiedla wyobrażam sobie jako prosty rysunek wiązania chemicznego – pośrodku koło, to centrum. Na wątłych ramionach trzyma się kilka innych, oddalonych nieco od głównego punktu kół, wygląda to trochę jak ludzik z kasztanów. Sfery wpływów, podzbiory się łączą, a nie wykluczają. Nie trzeba jechać „do miasta”, by kupić farbę do ścian, spodnie, centymetr krawiecki albo lustro. Przynajmniej kiedyś tak było. Może już tak nie jest. Tylko że ja wierzę w osiedla.

W Tabliczce marzenia Haliny Snopkiewicz jest scena, w której podczas lekcji polskiego w liceum klasowy wesołek Marek zostaje przez nauczycielkę zmuszony do głośnego odczytania trollerskiego w swej wymowie wypracowania. Tytuł pracy, narzucony wszystkim uczniom, brzmiał „Co widzę z mojego okna”. Marek napisał dwadzieścia pięć zdań, z których każde brzmiało podobnie – na pierwszy rzut oka widzę drugi blok, na drugi rzut oka widzę trzepak, na trzeci rzut oka widzę sklep. I tak dalej. Upokorzony i świadomy, że to, co w momencie pisania wydawało mu się szalenie dowcipne i odważne (to lata sześćdziesiąte, a dzisiejszy internetowy troll jak żywy), czytane na głos wcale tak nie bawi, rezygnuje z występu przy siódmym „rzucie oka”.

Ale ja myślę, że Marek miał rację. Wyjrzyjcie ze swoich okien. Co widać? Drugi blok, kolejny budynek, krzywy chodnik albo nowy betonowy parking, kikuty drzew, żywopłot albo krzaki. Kolejne warstwy wysokich i niskich elementów krajobrazu nakładają się na siebie, nawzajem się odsłaniając i przykrywając. Są tu dachy, kominy, ulice w perspektywie zbieżnej, którą katują nas na lekcjach plastyki w podstawówce. W dodatku nasz widok nie jest niezmienny – ewoluuje wraz z porami roku i decyzjami samorządowców (wyłożyć alejkę kostką Bauma? Zlikwidować boisko do kosza? Wyciąć szpaler starych topoli? Ależ proszę bardzo). Nie ma przy tym jednego widoku, bo wystarczy zmienić piętro lub pomieszczenie, by kąt widzenia poszerzył się lub zawęził.

Z okna mojej kuchni widzę popękany chodnik wyłożony starymi płytami. Wiedzie w stronę dawnego nasypu kolejki wąskotorowej, która woziła towar do odlewni jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych. Teraz u szczytu nasypu meandruje tylko błotnista ścieżka. Obok, w zarośniętej niecce, kryją się nadkruszone betonowe pozostałości po osiedlowym basenie. Chłopaki z technikum hutniczego przychodzą tam palić blanty, latem czasami jakaś rodzina zejdzie zjeść kiełbasę z grilla. Teren jest „sporny” – żaden deweloper nie chce i nie może położyć na nim ręki. Korzystają na tym ptaki, koty i stare kobiety z siatami, ludzie z psami oraz chorujący na samochodozę, żyjący w wiecznym niedoczasie polscy kierowcy, którzy próbują skrócić sobie nasypem drogę, by wyskoczyć na D78 na Kielce. Jeden przejedzie, inny stanie i klnie. Nie przewidział, że pod nasypem płynie Warta, mostek jest wąski, a błoto głębokie. Mieszkam na parterze i, uprawiając biologiczny monitoring wizyjny, z przyjemnością przyglądam się scenkom rodzajowym: buszującym kotom, zagubionym ludziom, którzy nie odnajdują szukanego skrótu, a „przecież szli tędy rok temu”, czy babom z siatkami. Też jestem babą z siatkami. 

Żeby było uczciwie, sama urządzam szoł – przechodzący mogą dojrzeć, jak kroję cebulę do zupy grzybowej czy myję naczynia. Parter nakłada na mnie, jako polską gospodynię, wiele stereotypowych oczekiwań. Okna muszą lśnić na brylantowo, kwiaty na parapecie nie zeschnąć zbyt szybko, a widoczny z chodnika blat do przygotowania potraw nie oburzać osiedlowego sanepidu. Na razie mi się udaje, ale czasem mam syndrom oszusta, bo okruchy mutują i pączkują, a fusy po herbacie potrafią dążyć do zapoczątkowania nowej cywilizacji.

Społeczność bloku starych osiedli to długa historia. Są ze sobą od urodzenia (a przynajmniej od otrzymania przydziału) do czarno-białej kartki z klepsydrą, zdobiącej drzwi. Kiedy umarła sąsiadka z pierwszej klatki, po bloku chodziła zbiórka na wieniec. Każdy otwiera drzwi, każdy daje, pyta, rozmawia.

To kolejna taka zbiórka, bo stopniowo umierają starzy ludzie, którzy zasiedlili blok za Gierka jako młode małżeństwa z przydziału. Smutna okazja, żeby doświadczyć solidarności, ale jednak podnosi mnie to na duchu, że ta opisywana w gazetach ogólnopolskich znieczulica, nieotwieranie drzwi obcym i nieznanie sąsiadów to w wielu społecznościach ciągle chochoł i wymysł. Że pożyczanie jajka, cukru, wody święconej, „bo idzie ksiądz”, zapraszanie się na sąsiedzkie kawki i pokazy garnków są w wielu miejscach ciągle żywe. Że pójdę na pogrzeby tych ludzi. Że ich dzieci przyjdą może na mój. Po drodze będzie wiele upieczonych ciast, pogłaskanych psów, wścibskich pytań i odebranych paczek, bo kurier zadzwonił do złych drzwi. Nie zadzwonił wcale do złych. Tu każde drzwi są dobre.

Magdalena Okraska

Ur. 1981. Etnografka, nauczycielka, działaczka społeczna, feministka. Autorka książki „Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu”, reportażu o konsekwencjach transformacji. Mieszka w Zawierciu.