Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wyścigi według Netfliksa („Hyperdrive”)

Recenzje /

Co tydzień Netflix puchnie od nowych tytułów, a specyficzne kategorie i powiązane z nimi algorytmy sprawiają, że bardzo trudno oddzielić ziarno od plew. Tym większa radość, kiedy w zalewie produkcji wszelakich uda się odnaleźć ciekawe dzieło, któremu na dodatek poskąpiono marketingu. W zeszłym roku takim odkryciem był dla mnie Hyperdrive – program rozrywkowy pełną gębą. Jeśli mówią wam coś takie tytuły jak Ninja Warrior czy Wipeout, to mniej więcej wiecie, czego się spodziewać. Dołóżcie tylko do tego samochody.

Oto mamy tor przeszkód i śmiałków, którzy próbują go pokonać. Zamiast siłą własnych rąk i nóg, połączonych z doskonałą koordynacją, będą musieli popisać się mistrzowskim panowaniem nad samochodem. Pomysł nie jest nowy, już w 2016 BBC pokazało światu The Getaway Car – kręcone w RPA pojedynki amatorów. W finale każdego odcinka najlepsza para (ekipy składały się z kierowcy i pilota) mierzyła się ze znanym z Top Gear Stigiem. Domorośli rajdowcy radzili sobie za kółkiem tak, jak uczestnicy Szansy na sukces ze śpiewem – niektórzy sprawiali wrażenie wziętych z łapanki, podczas gdy inni zaskakiwali poziomem prezentowanych umiejętności. Ostatecznie The Getaway Car zakończył swój żywot po jednym sezonie i mało kto dziś o nim pamięta. Hyperdrive ma wszystko, co potrzebne, aby nie podzielić jego losu.

Przede wszystkim: w programie próżno szukać przypadkowych osób. To wyselekcjonowana grupa zawodników, którzy co prawda nie występują na co dzień w najważniejszych seriach wyścigowych świata, ale mają spore doświadczenie w rywalizacji za kierownicą. W przeciwieństwie do programu BBC przez cały sezon śledzimy poczynania tej samej ekipy – od eliminacji, przez półfinały, aż do ostatecznego starcia. Z dwudziestu ośmiu zawodników zostaje szóstka. Każde z nich ma swój unikalny samochód, więc pod tym względem szanse na pewno nie są wyrównane. Sporo tutaj fordów mustangów, z najróżniejszych roczników i z najróżniejszymi silnikami, podobnie sprawa się ma z japońskimi maszynami, wśród których prym wiodą nissany. Do tego rozmaite muscle cary, bmw, dwa mercedesy, jedno lamborghini, a nawet dostawczy vauxhall. Jeśli chodzi o sprzęt, nie można narzekać na brak różnorodności. Podobnie jest z samymi zawodnikami. To zbieranina z całego świata. Liczebnie dominują Amerykanie, ale oprócz nich na starcie znalazło się miejsce dla małżeństwa z Niemiec, reprezentantów Japonii, dwójki Francuzów i bardzo mocnych Brazylijczyków. Jest też młodziutka zawodniczka z RPA, której ojciec musiał sprzedać lawetę, aby w ogóle było ich stać na podróż do Stanów. Polscy widzowie będą oczywiście trzymać kciuki za Karolinę Pilarczyk, rodzimą królową driftu. Właśnie, driftu. Charakterystyka toru, na którym toczą się zmagania, oraz dobór poszczególnych zadań przesądzają o tym, że Hyperdrive to zawody tylko i wyłącznie dla kierowców jeżdżących bokiem. Jeśli ktoś spodziewa się pojedynków typu „zawodnik NASCAR kontra rajdowiec”, to niestety srodze się zawiedzie. Tutaj startują tylko drifterzy i tylko w samochodach przystosowanych do jazdy w kontrolowanym poślizgu. Jest co prawda jeden milioner w napędzanym na obie osie lamborghini huracan, ale aby zaliczyć praktycznie jakąkolwiek przeszkodę, musi odłączać przedni napęd. Taka już specyfika tego programu. Amerykanie kochają drift, widzowie kochają drift, kochają go więc także producenci.

Siła tego programu nie tkwi jednak w samych samochodach, lecz przede wszystkim w kierowcach. O różnorodności narodowościowej już wspominałem. Wypada jeszcze nadmienić, że każdy z bohaterów przynosi ze sobą jakąś historię, a twórcy rzecz jasna spieszą, by nam ją przedstawić. Żeby podkreślić poświęcenie Stace-Lee May z RPA, producentka serialu (a jest nią sama Charlize Theron) odwiedza ją w rodzinnym domu. Jak można się domyślić, pochodzącej z biednej rodziny, prześladowanej w szkole dziewczynie nie jest i nigdy nie było łatwo, ale driftowanie stało się dla niej formą terapii i przepustką do lepszego świata. Na przeciwległym końcu stawki znajduje się Jordan Martin z Illinois, który smykałkę techniczną i zapał do ścigania łączy z prowadzeniem wartego miliony dolarów rodzinnego przedsiębiorstwa. Mamy jeszcze kilka dziewczyn chcących udowodnić szowinistom, że naprawdę potrafią prowadzić, jest szalony Japończyk, który imponuje nienagannym driftingiem, wreszcie młody Brazylijczyk, określany przez prowadzących mianem „Babyface Assassin”. Perfekcyjny do bólu, zainteresowany wyłącznie zwyciężaniem i modlący się przed każdym startem, sprawia wrażenie kolejnej inkarnacji Ayrtona Senny. Każdy z zawodników niesie jakiś bagaż – lub przynajmniej twórcy usilnie próbują nam to wmówić. Jest bieda, bogactwo, choroba, śmierć przyjaciela, dyskryminacja, apodyktyczny ojciec, godzenie pasji z życiem rodzinnym – dosłownie wszystko. I jak nietrudno się domyślić, wszelkie różnice między zawodnikami znikają, kiedy zasiadają oni za sterami swych maszyn. Na torze wszyscy stają się równi i tylko czasami okazuje się, że jak to w motosporcie, kasa nie jest bez znaczenia. Każdy z uczestników jest jednak zarazem tak charakterystyczny, że sprawia wrażenie żywcem wziętego z Szybkich i wściekłych bądź arcade’owej gry komputerowej. Gdy patrzy się na ich portrety umieszczone przy samochodach, ma się ochotę chwycić pada, przesunąć kursor na ulubionego zawodnika i samemu wziąć udział w tym cyrku.

Hyperdrive to kultura motoryzacyjna made in USA w pigułce. Z jednej strony hołd dla amerykańskiej techniki (ciągnięte przez silniki V8 muscle cary), z drugiej dla etosu sportowca, który nigdy się nie poddaje. Amerykański jest również sposób realizacji programu. Kilkoro prowadzących nieustannie krzyczy, od czasu do czasu siląc się na żarty i nieudolnie dogryzając sobie nawzajem. Po pewnym czasie wyrozumiały widz przywyknie do tego stylu, ale osoby z awersją do rozentuzjazmowanych sprawozdawców sportowych należy w tym miejscu lojalnie ostrzec. Można przy okazji nieco ponarzekać na fakt, że nie wszystkie przejazdy są pokazane od początku do końca – czasem musimy zadowolić się jedynie fragmentami. Dziwnym trafem realizatorzy mają jednak kilku swoich ulubieńców, których popisy oglądamy w całości praktycznie w każdym odcinku. Nie muszę dodawać, że są to przeważnie kierowcy spod gwieździstego sztandaru. Ale i na to można przymknąć oko. W tym programie znajdziemy bowiem inną cechę amerykańskich reality show: autentyczne emocje. Naprawdę nie pamiętam, kiedy emocjonowałem się tak na jakichś zawodach (tym bardziej tych nietransmitowanych na żywo).

W czasach, gdy motosport staje się coraz mniej emocjonujący, gdy w całym sezonie Formuły 1 trafia się ledwie kilka naprawdę widowiskowych wyścigów, a od lat mistrzostwo zdobywa ten sam kierowca, Hyperdrive jest jak powiew świeżego powietrza. Tu nie ma wielkich sponsorów, milionów dolarów, zakulisowych zagrywek. I nawet jeśli to wszystko jest wyreżyserowane, to naprawdę wierzymy w autentyczność garstki ludzi, których łączy marzenie, by pokazać światu swoje umiejętności.