Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wielka dama tańczy sama („Rottenberg. Już trudno”)

Recenzje /

Jeśli wybierzesz Andę Rottenberg, nie wybierzesz Kazimierza Michała Ujazdowskiego. Jeśli wybierzesz Andę Rottenberg, nie zapragniesz czystości etnicznej. Jeśli wybierzesz Andę Rottenberg, nie wybierzesz stereotypowej polskiej mentalności. A mimo to, jeśli wybierzesz Andę Rottenberg, zawsze masz wybór.

Po historycznym, jak się okazało, przygnieceniu Jana Pawła II przez meteoryt w warszawskiej galerii Zachęta, rekordy popularności (czy tej entuzjastycznej, czy – częściej – wręcz przeciwnie) biło nie tylko nazwisko artysty, który wykonał tę instalację – Maurizia Cattelana, ale także Andy Rottenberg. W polskich warunkach postępującego uwiądu społecznego zaangażowania w kulturę wydarzenia sprzed ponad 10 lat uznać należy za przewidywalne i raczej żenujące niż inspirujące. Okazało się jednak – gdy w efekcie Rottenberg zrezygnowała z funkcji dyrektorki muzeum – że była to wystawa bez precedensu. Krytyczka sztuki i kuratorka nie tylko stała się flagową postacią walki o wolność sztuki, ale także osobą świetnie rozpoznawalną. Rzadka to sytuacja, kiedy, po pierwsze, znaczna liczba osób uświadamia sobie istnienie kuratorów sztuki, po drugie, to w jedną z nich wymierza swoje brunatniejące flagi, a, po trzecie, postać kuratorki zapamiętuje na wieki. Poniekąd trudno się dziwić temu zainteresowaniu – nie dość, że Rottenberg jest osobą w polskiej kulturze wyjątkową, to jeszcze jej sposób bycia i wypowiadania się (nieustannie mam wrażenie, że jest w niej coś „skandynawskiego”, choć trudno mi uchwycić to precyzyjniej) w najmniejszym stopniu nie kojarzy się z tak zwaną „panią z muzeum”, nieodrodną siostrą „pani z biblioteki”. Ten zdezaktualizowany wizerunek przywołuję po to, żeby powiedzieć coś bardziej istotnego – Rottenberg w wywiadzie-rzece, właśnie wydanym przez Krytykę Polityczną, mówi o tym, że rolę nawet jeśli nie artystyczną, to do niej zbliżoną, odgrywa ten, kto szereguje obrazy i decyduje o ich umiejscowieniu i ekspozycji. Jedno wiem na pewno – marzeniem wielu byliby artyści o mentalności oraz intelektualnej i estetycznej atrakcyjności Rottenberg.

Wypowiedź o wywiadzie-rzece przeprowadzonym (a właściwie: przeprowadzanym, jeśli oddać sprawiedliwość rocznemu procesowi) przez Dorotę Jarecką zaczynam od tych kwestii nieprzypadkowo. Niewiele wcześniej czytałam tegoroczny hit wydawniczy – Beksińskich. Portret podwójny Magdaleny Grzebałkowskiej. Tego rodzaju zestawienia prowadzić mogą na porównawcze manowce (do czynienia mamy z biografią i wywiadem – gatunkami jednak odległymi), ale mogą też niejedno powiedzieć o tym, z jakim światem mamy albo mogliśmy mieć do czynienia. Mimowolnie obie świetne (z różnych powodów) książki w jakiś sposób zestawiłam i przyniosło mi to przede wszystkim jednak swego rodzaju zaskoczenie – wynikające pewnie z mojej wyjściowej niewiedzy, ale może warte uwzględnienia.

Chodzi o co najmniej dwie kwestie dotyczące postaci Zbigniewa Beksińskiego i Andy Rottenberg. Pierwszą z nich jest przepaść dzieląca obie postaci pod względem stylów życia, myślenia i wrażliwości. Podczas gdy Beksiński jest nieszczególnie zaangażowany w intelektualne wymiary twórczości artystycznej, dla Rottenberg jest to jedna z ważniejszych kwestii. Beksiński żyje najpierw w Sanoku, później w bloku w Warszawie, na pewnym etapie zadowalając się odżywianiem wołowiną w puszkach. Rottenberg dorasta w Legnicy i czym prędzej ucieka do Warszawy – do tańców, ambitnych (lub ambitnie brzmiących) rozmów i sztuki. Beksiński jest człowiekiem, który – szczególnie w zestawieniu ze swoją raczej tandetnie mroczną sztuką – wydaje się przerażająco nijaki. Rottenberg odkrywa moc wizualności nie tylko w historii sztuki, ale także w wymyślanych przez siebie ekscentrycznych strojach, dla wielu może stanowić jedną z ikon sztuki współczesnej. Beksiński wreszcie zawdzięcza Grzebałkowskiej przede wszystkim to, że opowiedziała w niezwykle fascynujący sposób historię ludzi, których paskudnością obdzielić można by kompanię. Rottenberg Jareckiej, że pozwoliła jej dopowiedzieć to, czego nie udało się zawrzeć w Proszę bardzo.

Druga rzecz, która uderzyła mnie dopiero podczas lektury Już trudno, to fakt, że losy obu postaci nigdy się nie krzyżują. Nie mówię o współpracy czy zainteresowaniu (to wydaje się co najmniej niemożliwe), ale o odnotowywaniu obecności. Rottenberg ani słowem nie wspomina Beksińskiego, Beksiński pewnie o Rottenberg nawet nie słyszał. W tak wąskim kręgu ludzi aktywnie zaangażowanych w życie artystyczne w PRL-u wydaje się to zaskakujące. Mowa przecież o najwyżej kilkuset osobach, a jednak. Nawet w tak ograniczonym gronie istnieją rzeczywistości równoległe. Rzeczywistość czaszek i mroku oraz rzeczywistość Hybryd i narastającej fascynacji sztuką, która nie boi się reagować na współczesność. Można by pewnie mówić także o tym, że obie postaci doświadczyły trudnych relacji z synami. Można, ale nie trzeba.

Może należało to powiedzieć już na wstępie – Rottenberg jest rozmówczynią doskonałą. Opowiada śmiałą, nieoczywistą historię stawania się Andą Rottenberg (pierwsza połowa książki) i tego, jak owa postać funkcjonowała i funkcjonuje w świecie sztuki (druga). Nie ukrywam, że to pierwszą uznaję za bardziej interesującą, opowiedzianą z zapałem, ale bez hipokryzji kombatanta polskiej kultury. To w tej części czytamy, że ani polityczne zaangażowanie po żadnej ze stron, ani skomplikowane pochodzenie (o nim opowiada kuratorka najwięcej w Proszę bardzo) nie odsuwały jej od bieżących wydarzeń i nie zablokowały zaangażowania w kulturę, która nie miała najlepszych przecież warunków rozwoju przed 1989 rokiem. Tu zresztą chichocze historia – po 1989 roku, w epoce aktywności agresywnej prawicy identyfikującej się z Kościołem katolickim, spotyka ją koszmar o zupełnie innej proweniencji. Zanim jednak do tego dojdzie, Rottenberg w latach 60. pozna wiele postaci, które okażą się kluczowe dla jej życia (bliscy mężczyźni, artyści, przyjaciółki na całe życie); innych wymienia z odmiennych powodów, jak Janusza Korwin-Mikkego, który był już wówczas uważany za oszołoma.

Długa rozmowa z Jarecką to także potężny katalog nazwisk i danych biograficznych – może nieco nużący, ale raczej niepozbawiony znaczenia i funkcji w tej opowieści. Bohaterka książki ludzi traktuje zresztą z głęboką ambiwalencją – bez wątpienia są dla niej wielką fascynacją, z drugiej strony – to także imponująca, ale momentami zatrważająca opowieść o emancypacji. Nie tylko emancypacji kobiety, ale również emancypacji (niedoskonałej i nieostatecznej) z rodziny i z pochodzenia, emancypacji „z ludzi”. To, co w moim przekonaniu wyłania się z tej rozmowy najbardziej dobitnie, to poczucie wyrazistej odrębności od innych ludzi, pewnego rodzaju szlachetnej i aktywnie budowanej samotności. Nie chodzi o banalne don’t give up (Rottenberg z dużą samoświadomością opowiada zresztą o swojej depresji) ani smile or die, ale raczej o uporczywie budowane przez lata poczucie, że w ostateczności ma się tylko siebie. Rottenberg ma jeszcze sztukę i rzuca się w wir pracy nad nią bez wytchnienia. Są porażki, są wielkie sukcesy, są fascynacje i jest walka z rzeczywistością, która mimo (łamane przez „wskutek”) transformacji nie czeka z otwartymi ramionami na tych, których bardziej zafascynował Mirosław Bałka niż Jarosław Kaczyński.

Wśród historii i anegdot z czasów przed i po 1989 roku (w tej drugiej części Rottenberg obniża nieco temperaturę swoich wypowiedzi) interesujące wydają mi się również te, w których z kobiecej perspektywy opowiada o tym, jak wyglądały realia uniwersyteckie, muzealne, jak daleko sięgała cenzura i jak daleko sięgnąć już nie mogła. Może odosobnione w polskich historiach o PRL-u, ale godne zainteresowania są anegdoty, z których wynika, że świat nie był jednak czarno-biały i nie wszyscy dniami i nocami walczyli o wolną Polskę. Rottenberg na każdym kroku podkreśla, że więzienia, radykalne represje czy cenzura były faktem. Faktem, który jednak nie dotknął jej bezpośrednio, mimo że Marzec ’68 okazał się jednym z traumatycznych wydarzeń w jej biografii. Uśmiech wzbudzają takie anegdoty, jak ta, w której Rottenberg-studentka na egzaminie deklaruje, że ze względu na ograniczenia wprowadzone przez cenzurę nie dotarła do Ortegi y Gasseta. Jak sama mówi, mogła dotrzeć, gdyby się postarała. Tak, to opowieść wyrazista także politycznie. I tak, także dlatego tak ważna w 2014 roku.

 

*Tytuł jest cytatem z piosenki Anny Jantar Wielka dama tańczy sama.

 

Anda Rottenberg, Dorota Jarecka

Rottenberg. Już trudno

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2014

Liczba stron: 254

Olga Szmidt

(ur. 1989) – literaturoznawczyni, krytyczka literacka i telewizyjna, redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii naukowych „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019), biografii „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz tomu „Odkrywanie Ameryki. Wybór tekstów krytycznych z lat 2010-2017” (WUJ, 2018). Wydała także autorski notes „Finlandia. Książka do pisania” (Austeria, 2017).