Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Większość w mniejszości

Artykuły /

W latach 70. na amerykańskich uniwersytetach pojawiły się programy akademickie będące konsekwencją miedzy innymi postmodernistycznego przełomu w nauce, teorii krytycznej Szkoły Frankfurckiej, aktywności organizacji społecznych i politycznych oraz radykalnych przemian obyczajowych. Mowa o Feminist studies, Gender studies, African-American studies, Chicano studies, a także Queer studies. Wszystkie skupione były na pomijanych do tej pory grupach społecznych. Wymienione dyskursy badawcze wpłynęły również na klasyczne dyscypliny naukowe: historia przestaje być opisem dziejów „martwych, białych, europejskich, mężczyzn”, socjologia rozwija badania nad pozycją społeczną wykluczonych. Kultura i sztuka, od zawsze będące domeną „odszczepieńców”, ochoczo przyjmują bazę teoretyczną wykuwaną na zmieniającej się Akademii, która wkrótce stanie się inspiracją do przemyślenia na nowo podstawowych pytań: Kto tworzy kulturę? Kto jest jej odbiorcą? Jaka jest jej rola? Jakie tematy warto podejmować?

W 2012 roku w jednej z moich ulubionych krakowskich kawiarń, miejsce ma opinię gay-friendly i znajduje się na postżydowskim Kazimierzu, spotykam się z przybyłym z Warszawy kolegą i jego przyjaciółką. W trakcie jak zwykle interesującej rozmowy, dotyczącej jak zwykle tego, co grają w teatrach, co warto przeczytać i jaki film obejrzeć, przy jak zwykle niepasteryzowanym piwie, (ok, potem pojawiła się jeszcze wódka z cytryną), nachodzi mnie myśl, że jako jedyny spośród osób siedzących przy stoliku nie należę do żadnej mniejszości: nie jestem gejem, nie jestem też Łemko. Dyskurs mniejszościowy, pozycja wykluczonego – to nie o mnie. Będąc przedstawicielem większości narodowej, etnicznej, seksualnej, nie po raz pierwszy jestem w mniejszości. Jest to właściwie sytuacja codzienna. W tej samej kawiarni spotykam się dziś ze znajomymi z roku. Jedna jest lesbijką, druga ma żydowskie pochodzenie.

Oczywiście przynależność do mniejszości i pozycja wykluczonego wiąże się z wieloma poważnymi problemami, a sytuacja takich osób bywa nie do pozazdroszczenia. Jednak wśród młodych bywalców modnych knajp i wernisaży, studiujących niepraktyczne humanistyczne kierunki i ironizujących na temat opinii mainstreamu w przerwie spektaklu Jarzyny, bycie przedstawicielem mniejszości prawie zawsze wiąże się z atrakcyjnością towarzyską. Ekstra punkty za mniejszościowość to nastawienie zupełnie niezrozumiałe dla pokolenia moich rodziców. Dla nich moi ukraińscy pradziadkowie byli tematem, o którym nie mówiło się poza wąskim kręgiem rodzinnym, dla mnie ukraińscy przodkowie są zbyt małym powodem, żeby rościć sobie prawa do mniejszościowej przynależności.

W opisywanym wcześniej środowisku można zaobserwować pewną hierarchię mniejszości w kontekście ich atrakcyjności towarzyskiej. Jeśli chodzi o mniejszości narodowe i etniczne, pierwsze miejsce od kilku lat niezmiennie należy do Żydów. Moda na żydowskość stała się powszechna na tyle, że można o niej przeczytać mniej lub bardziej sensowne artykuły w wysokonakładowych tygodnikach. Koleżanki Łemkinie zapowiadają, że już wkrótce Łemkowie staną się nowymi Żydami, ale po usłyszanej niedawno tyradzie na temat „śląskości” wygłoszonej przez świetnie ubranego uczestnika imprezy w najmodniejszej krakowskiej kamienicy, zauważam ruchy i na tym froncie. Na razie jednak byłbym o pozycję Żydów spokojny. Zbyt długo byli oni „zamilczywani”, żeby wzmożone zainteresowanie tematyką żydowską skończyło się tak szybko. Żydzi są esencją całego zjawiska afirmacji mniejszości. Przez długie lata PRL-u, ale też lata późniejsze, mniejszości nie były tematem, o którym rozmawiało się wprost. Teraz można, teraz trzeba, a o Żydach najchętniej, bo byli objęci największym tabu. Popularność mniejszości nie jest zatem jedynie powtórzeniem mody z amerykańskich kampusów, to również specyficznie polskie doświadczenie. Fascynacja mniejszościami wśród ludzi młodych często wynika z gorączkowego podkreślania oryginalności, sprzeciwu wobec mainstreamu itd. Nasza wiarygodność wzrasta, gdy przejawem nietuzinkowości staje się nie tylko marynarka i gust muzyczny, ale pochodzenie czy seksualność. Znacznie liczniejszą niż opisywana wcześniej jest grupa osób odczuwających brak różnorodności. Większa obecność mniejszości oznacza ich zdaniem Polskę bardziej kolorową, lepszą, nawiązującą do swojej bogatej, wielokulturowej przeszłości. Bardziej prawdziwą, bo czy Polacy byliby tymi samymi Polakami bez Żydów, Ukraińców, Łemków, Tatarów? Czy są prawdziwi teraz, w wykreowanej przez procesy historyczne homogenicznej przestrzeni? Najlepszym artystycznym wyrażeniem tych uczuć był projekt izraelskiej artystki Yael Bełtany Mary Koszmary, w którym stojący na opuszczonym Stadionie Dziesięciolecia Sławomir Sierakowski wygłaszał apel o powrót Żydów do Polski.

Szerzej rozumiany intelektualny projekt „odzyskiwania mniejszości” dla nauki, kultury, historii i Polski jest przedsięwzięciem, do którego chętnie się przyłączam. Nie będąc w żadnej z mniejszości, uczestniczę w nim tylko na poziomie dyskusji i aktywności społecznej. Moja działalność nie wynika z tożsamości, przez co moje motywacje jak i ja sam, mogą wydawać się „mniej prawdziwe”.

Czy zazdroszczę moim mniejszościowym przyjaciołom? I tak, i nie. W kontekście uczestnictwa w projekcie „odzyskiwania mniejszości”, badań przy użyciu nowych dyskursów akademickich, odbioru kultury współczesnej opartej na statusie Innego, doświadczenie mniejszościowe mogłoby być wzbogacające. Nie wspominając już o bardziej przyziemnych przyjemnościach związanych z wyższą atrakcyjnością towarzyską. Z drugiej strony mamy słowa Hannah Arendt Traktowałam swoją żydowskość jako jedną z oczywistych przesłanek mego życia, nigdy też nie kierowało mną pragnienie zmiany lub odrzucenia tego rodzaju stanu faktycznego. Istnieje coś takiego, jak pewna elementarna wdzięczność za to, że wszystko jest takie, jakie jest, za to co zostało d a n e, nie było więc i nie mogło by wytworzone; za rzeczy które są physei a nie nomo [Odpowiedź Hannah Arendt na list Gershoma Scholema (1963)]. To poczucie naturalności i wdzięczności związane ze stosunkiem do własnej tożsamości jest uniwersalne i dotyczy również mojej heteroseksualności, polskości, męskości itd. Trudno mi wyobrazić sobie siebie w innym kontekście, tym bardziej nie mogę mówić o zazdrości wobec tych, którzy w nim się znajdują.

Jeśli posiadana przeze mnie tożsamość jest jedyną, jaka mi odpowiada, skąd moja obecność na wernisażach, na których jestem chyba jedynym heteroseksualnym mężczyzną czy na spotkaniach o literaturze jidysz? Pół żartem, pół serio, można odpowiedzieć, że nie mam wyjścia. Mniejszości są nieodłącznym elementem współczesnej polskiej kultury. Dotyczy to tematyki, ale również tożsamości samych twórców i odbiorców. Ubiegłoroczna wystawa Ars Homo Erotica  w warszawskim Muzeum Narodowym, spektakle Krzysztofa Warlikowskiego, krakowski festiwal Querrowy Maj to wydarzenia, które należy znać, a żeby zrozumieć ich wartość artystyczną, niezbędna jest znajomość zagadnień dotyczących nieheteronormatywnej seksualności, dyskursu mniejszościowego, pozycji Innego. Chodzę na wernisaże – tak się składa, że liczni geje dzielą ze mną to zainteresowanie. Tematyka wystaw często jest związana z ich orientacją seksualną, przez co jest ich jeszcze więcej, a ja czuję się samotnym hetero, jak kiedyś w krakowskim Bunkrze Sztuki. Żydzi, geje – patrząc na współczesną polską kulturę, mam wrażenie, że to tematy, które musi przetrawić, prawdopodobnie żyjemy na progu poważnych zmian obyczajowych, a kto ma być w ich awangardzie, jeśli nie Awangarda?

Opisywane zjawisko nie wynika tylko z polskiego „trawienia”. Karol Radziszewski, artysta, malarz, performer nazywany „gejowską ikoną z Polski”, nie znosi tego określenia, o czym później. Opisując na antenie radia TOK FM swój ostatni pobyt na stypendium twórczym w Nowym Jorku, stwierdził, że ze wszystkich kuratorów z jakimi rozmawiał, tylko jeden, i to nie na pewno, był heteroseksualny. Nadreprezentacja gejów w świecie sztuki nie jest bynajmniej polskim zjawiskiem. Homoseksualizm często staje się źródłem analizy własnej osobowości, przeżyć powodujących wzmożoną wrażliwość, pobudzających zmysł obserwacji i poczucie ironii, podobnie jest w wypadku innych mniejszościowych tożsamości, to dlatego ich przedstawiciele są nadreprezentowani w zawodach artystycznych i często uchodzą za najbardziej twórczą część społeczeństwa. Dlaczego zatem Karol Radziszewski nie chce być „gejowską ikoną z Polski”? Bo sytuacja w Nowym Jorku różni się od sytuacji w Polsce tym, że tam gejem się jest i już, a tematyka twórczości to osobna sprawa, dlatego klasyfikowanie kogokolwiek jako artystę gejowskiego jest niezręczne i ograniczające.

Podobne niebezpieczeństwo klasyfikowania pojawia się często w relacjach prywatnych. Amerykańska moda na posiadanie gejowskiego lub afroamerykańskiego przyjaciela w dowód swojej tolerancji, panująca wśród części klasy średniej, jest żenująca i przede wszystkim nie fair wobec przedstawicieli mniejszości, którzy są w takiej relacji traktowani przedmiotowo. Postawa ta wynika również z charakterystycznej także dla polskiego społeczeństwa tendencji do stawiania się w opozycji wobec konserwatywnej większości. Im bardziej konserwatyści nie lubią danej grupy, tym bardziej obyczajowi liberałowie demonstracyjnie wyrażają sympatię do niej. O ile w sensie politycznym takie zachowanie jest uzasadnione, o tyle, jeśli wykluczymy ten aspekt nadmierną fascynacją mniejszościami i postrzeganie ich przedstawicieli w oderwaniu od ich indywidualnych cech, uważam za szkodliwe. Jest to przejaw postawy, która charakteryzuje również tych, którzy mniejszości nienawidzą. Osoby o takich poglądach również nadają ich przedstawicielom wyjątkowy status, wyciągając tylko inne wnioski z różnic, które dostrzegają. Podobnie niebezpieczne jest zamykanie się w zaklętych kręgach przez niektórych przedstawicieli mniejszości. Zachowanie będące reakcją na nietolerancję, jednak często prowadzące nietolerowanych na manowce wykluczania niewykluczonych.

Dyskursy akademickie z lat 70. nadal są popularne i ważne – zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce. Jednak charakterystyczne dla nich podejście już dawno wyszło poza mury Akademii. Będzie ono ważne dla uniwersytetu, kultury i społeczeństwa co najmniej tak długo, jak wykluczenie mniejszości będzie istnieć. Wszyscy zagubieni „większościowcy”, którzy chcą stać się adwokatami sprawy, muszą mieć świadomość, że tylko taka rola jest dla nich odpowiednia. Rola adwokata, a więc w tym wypadku osoby, dla której pomoc i współodczuwanie wynika z racjonalnych pobudek. Przedstawiciel większości nigdy do końca nie zrozumie, jak to jest w niej nie być, a najgorsze, co może mu się przytrafić, to udawanie, że tak nie jest. Może więc zostać tylko i aż adwokatem sprawy. Tym, których ta rola nie satysfakcjonuje, pozostaje, na ogół skuteczne, zgłębianie własnej tożsamości i znalezienie czegoś „swojego”, do czego nie będzie musiał mieć skrajnie racjonalnego podejścia.