Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Who run the world? („Gambit królowej”)

Recenzje /

W 1963 roku Bobby Fischer, przyszły trzykrotny mistrz świata, stwierdza, że kobiety okropnie grają w szachy. Przyczyn takiego stanu rzeczy upatruje w dość oczywistym fakcie – ot, po prostu nie są zbyt mądre. Dwadzieścia lat później Walter Tevis publikuje książkę Gambit królowej, po którą autor cytowanego wyżej stwierdzenia zapewne nie sięgnął: główna bohaterka to genialna szachistka, a pewne elementy jej fikcyjnego życiorysu do złudzenia przypominają rzeczywiste koleje losu czempiona-szowinisty. Kiedy w 2020 na Netfliksie debiutuje siedmioodcinkowa ekranizacja powieści, Fischer nie żyje już od ponad dekady. Wszystkim jemu podobnym niedowiarkom ekranowa Beth Harmon ma do powiedzenia jedno: potrzymaj mi piwo. 

O miniserialu Allana Scotta i Scotta Franka mówi się dużo i dobrze. Ma on być najwybitniejszą produkcją Netfliksa od lat, jedną z tych historii, których potrzebujemy teraz kojącą dla oka, ucha i duszy. Jak czytamy, chodzi w niej o coś więcej (!) niż tylko poruszenie po raz kolejny kwestii dojrzewania czy kształtowania się świadomości feministycznej. Rzecz jasna: o szachy. Niespodziewanie wydobyte z głębokiej niszy, pełnym rozmachu gestem przeniesione do samego środka porywającej szeroką publiczność narracji. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że na naszych oczach rodzi się nowy popkulturowy klasyk. Za oceanem doczekał się już nawet własnego określenia: to taki współczesny Rocky dla bystrzaków

Po tragicznej śmierci matki, która – ze względu na swoją kondycję psychiczną – wychowywała ją samotnie, Beth Harmon (Isla Johnston) trafia do żeńskiego sierocińca. Dotychczas pozbawionej kontaktu z ludźmi dziewczynie udaje się tam nawiązać dwie bliższe relacje: z nieco starszą od niej, znacznie bardziej doświadczoną i przebojową Jolene (Moses Ingram) oraz milkliwym woźnym, panem Shaibelem (Bill Camp), w piwnicznej kanciapie odkrywającym przed nią tajniki fascynującej gry. Bohaterka doskonali swoje umiejętności w błyskawicznym tempie; niemała w tym zasługa rozgrywanych nocą w wyobraźni partii. Beth zna sposób, by na suficie dormitorium każdego wieczora pojawiła się wielkich rozmiarów szachownica zapełniona pionkami. Jedną z wydawanych codziennie przez sanitariusza tabletek (Xanzolam, serialowy odpowiednik działającego uspokajająco Librium) odkłada w bezpieczne miejsce i zażywa dopiero przed snem. Rozgrywające się w fikcyjnej placówce w Methuen sceny z wczesnej młodości protagonistki dobrze pokazują, jak – równolegle do pasji i talentu – rozwija się jej uzależnienie od leków. 

Gambit królowej, fot. mat. prasowe

Mijają lata. Nastoletnią już bohaterkę (Anya Taylor-Joy) adoptuje małżeństwo Wheatleyów. Wkrótce potem Allston Wheatley (Patrick Kennedy) niespodziewanie porzuca żonę i przybraną córkę. Choć nadużywająca alkoholu i leków Alma (rewelacyjna Marielle Heller!) świetnie gra na pianinie, zwykle całe dnie spędza w łóżku lub przed telewizorem. Radość życia odzyskuje dopiero dzięki pasji Beth i ich – na naszych oczach rosnącej w siłę – więzi. W pewnym momencie dziewczyna musi nauczyć się radzić sobie sama – nie tylko w świecie zamkniętym w sześćdziesięciu czterech kwadratach, także w tym prawdziwym. Sztuka ta wychodzi jej o wiele gorzej. 

Pojawiające się (np. tu, tu czy tu) w odniesieniu do Gambitu królowej określenie „kobieta w męskim świecie” trąci pretensjonalnością. Samą Harmon też z początku traktuje się protekcjonalnie – płeć ma czynić z niej co najwyżej żywą atrakcję szachowych turniejów. Stosunkowo szybko staje się jasne, że bez większego wysiłku może pokonać każdego zawodnika – wówczas zyskuje w środowisku zarówno rozgłos, jak i uznanie. Kogoś więcej niż groźną rywalkę dostrzegają w niej Harry Beltik (Harry Melling), Benny Watts (Thomas Brodie-Sangster) czy D.L. Townes (Jacob Fortune-Lloyd) – mężczyźni, z którymi w różnych momentach swojego życia bohaterka nawiązuje tyleż osobiste, co nieoczywiste relacje. Tak zwycięstwa, jak i porażki (jest ich kilka) nieubłaganie zbliżają ją do największej życiowej próby: starcia z niepokonanym Rosjaninem, Wasilijem Borgowem (Marcin Dorociński). 

Gambit królowej, fot. mat. prasowe

Współpraca twórców serialu z takimi legendami szachowego uniwersum jak Garry Kasparov i Bruce Pandolfini nie poszła na marne: uniknięto szeregu błędów, które znawcy tematu bezlitośnie wytykają podobnym produkcjom. Entuzjazm widzek i widzów na całym świecie – wśród zagorzałych fanów Gambitu królowej znaleźli się między innymi Stephen King czy David Beckham – wywołał także nieoczywisty sposób przedstawienia szachowych rozgrywek: jako czegoś spektakularnego, bez reszty pasjonującego i emocjonującego niczym najlepszej klasy thriller. O ile moje uznanie budzi dbałość twórców serialu o różne cieszące oko detale (komentatorzy przypatrujący się szachownicom przez lornetki czy mężczyźni, których zadaniem jest wierne odtwarzanie na imitującej szachownicę planszy kolejnych posunięć graczy), scenograficzny rozmach i pierwszorzędne kostiumy, o tyle kolejne partie rozgrywane (czy raczej: wygrywane) przez Beth przebiegają według stałego, dość przewidywalnego i przez to mało ekscytującego wzorca. Z kolei sceny takie jak ta, w której bohaterka wykorzystuje swoje wdzięki, by rozproszyć nieopierzonego przeciwnika, nawet bez znajomości podstawowych zasad gry wydają się przesadzone.

Skoro mowa o przesadzie: rozumiem – albo przynajmniej próbuję – ideę, wedle której Harmon „widzi” na suficie szachy, będąc odurzonym lekami dzieckiem. Czy konieczne jest jednak powtarzanie sekwencji średniej jakości efektów specjalnych również wtedy, kiedy oglądamy ją na ekranie jako nastolatkę lub dorosłą już kobietę? Czy wyimaginowane, monstrualne pionki naprawdę muszą zwisać z sufitu nawet w najważniejszej dla całego serialu scenie potyczki z Borgowem? Wszelkiego rodzaju drobne potknięcia, nudnawe momenty (a nawet całe odcinki – pierwszy i drugi), przewidywalne fabularne rozwiązania czy niedosyty (marginalizacja wątku pana Shaibela) można Gambitowi królowej wybaczyć – chociażby ze względu na świetnie kreowany klimat zmieniających się epok i przestrzeni. Niestety, w ostatnim odcinku twórcy tak bardzo skupili się na uderzaniu w naiwno-ckliwe tony, że całkowicie zapomnieli o choćby pozorach zdrowego rozsądku. Tajny agent, który przez cały czas pobytu protagonistki w ZSRR nie odstępuje jej na krok, w drodze powrotnej na lotnisko pozwala, by spacerowym krokiem oddaliła się w niewiadomym kierunku i celu. Dotąd zdystansowany i milczący, wręcz nieprzenikniony Borgow, który w zimnowojennych realiach stał się zakładnikiem własnego geniuszu, po przegranej partii niespodziewanie staje się wylewny: uśmiechnięty od ucha do ucha, gorąco gratuluje Amerykance, że oto na oczach całego świata pozbawiła go tytułu mistrzowskiego. I może frytki do tego? 

Gambit królowej, fot. mat. prasowe

Powieść Waltera Tevisa ukazała się po raz pierwszy w tak niewielkim nakładzie, że czytelniczki i czytelnicy powielali ją na własną rękę. Choć prawa do ekranizacji sprzedano za bezcen (pięćset dolarów!) niemal natychmiast po publikacji, na efekty musieliśmy czekać czterdzieści lat. Jednego z twórców święcącej triumfy produkcji najbardziej ujął fakt, iż to właśnie główna bohaterka jest zarazem dobrą i złą postacią w swojej własnej historii. Beth Harmon interesowały się wcześniej takie legendy kina jak Bernardo Bertolucci czy Heath Ledger, jednak Scott Frank – bo o nim mowa – nie przypuszczał, że Netflix naprawdę zechce zrobić serial o dziewczynie grającej w szachy. Zechciał. I dziś ewidentnie nie ma czego żałować.  

Gambit królowej to bowiem rzecz porządnie wyreżyserowana i zrealizowana, atrakcyjna wizualnie, obsadzona i zagrana bez zarzutu. Uznawana za największe odkrycie Anya Taylor-Joy rzeczywiście ma w sobie coś niezwykle hipnotycznego i nieoczywistego zarazem; to coś sprawia, że protagonistka na każdym etapie swojej ekranowej drogi intryguje tak samo mocno. Dla mnie najjaśniejszym blaskiem lśni kto inny: Marielle Heller – zarażająca wigorem i żądzą przygód, przytłoczona znużeniem i samotnością, to znów nienachalnie, wręcz nieśmiało, okazująca rozbudzoną w dojrzałym wieku, matczyną miłość. Last, but not least: Marcin Dorociński. Jak powszechnie wiadomo, ten człowiek potrafi zagrać wszystko. I zawsze robi to w najlepszy możliwy sposób. Jasne, kreacja powściągliwego, wiecznie skupionego Borgowa nie ma szans stać się najdoskonalszą w jego dorobku (tak jak powtarzanie w kółko frazy serial z Dorocińskim nie uczyni go bohaterem pierwszoplanowym). Ale przecież wcale nie o „polski akcent” w tym wszystkim chodzi. Chodzi o to, żeby nawet ci – zwłaszcza ci? – którym na co dzień nie po drodze z równouprawnieniem, z feminizmem czy z Beyoncé, uwierzyli, że światem naprawdę rządzą dziewczyny. 

Projekt „Kultura w akcji” jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

Aleksandra Kumala

(ur. 1995) – kulturoznawczyni, doktorantka UJ, współredaktorka tomu „In(ter)wencje. Analizy kulturoznawcze”. Niegdyś zagorzała fanka Ich Troje i „Zbuntowanego anioła”, obecnie skłania się raczej ku Glenowi Hansardowi i kinu indie (choć sentyment pozostał). Teksty o filmach i literaturze publikuje też na łamach „Dwutygodnika”, „Fabulariów” czy „Przekroju”. Pochodzi z Chrzanowa, mieszka w Krakowie, uwielbia Wrocław. Chipsom nigdy nie odmawia.