Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Where are you now, David Bowie?

Artykuły /

Fingers are crossed

Just in case

Pretekstem do napisania tego tekstu nie jest, jakby się można było – chociażby po tytule – spodziewać, nowa, długo oczekiwana płyta Davida Bowiego. Radość, peany i oklaski dla The Next Day pojawią się tu jak muzyka – w tle. Pretekstem do napisania tego tekstu stała się recenzja płyty, która „ujrzała światło dzienne” na kilka dni przed premierą albumu. W związku z tym, drogi czytelniku, jeśli spodziewałeś się obszernego omówienia najnowszego krążka, encyklopedycznej noty pod tytułem „David Bowie – życie i twórczość” lub zaskakujących interpretacji kolejnych etapów życia tego artysty, przeskocz proszę do innych artykułów, które dziś, w ostatni zimowy poniedziałek, proponuje Ci Popmoderna.

Po dziesięciu latach od wydania ostatniej płyty, David Bowie, w dniu swoich 66 urodzin, ku uciesze milionów fanów, przerwał milczenie singlem Where are we now? Zapowiedź nowej płyty była zaskoczeniem dla wszystkich – dla najbardziej zagorzałych wielbicieli ikony popkultury, a także dla tych mniej liczących dni i lata, tych, którzy nawet nie odczuli, że minęła dekada bez Davida Bowiego. Płyta od razu stała się hitem, zwłaszcza że ciekawość i falę entuzjazmu podsycała dziesięcioletnia tajemnica milczenia. W mediach roiło się i roi od spekulacji, pozytywnych recenzji, „ochów i achów”, radości z come-backu w wielkim stylu, dlatego bardzo szybko rzucają się w oczy recenzje niepochlebne, słowa, które – cokolwiek by nie pisać – wyróżniają się na olbrzymiej fali entuzjazmu.

Przykładem takiego tekstu jest recenzja Przemysława Guldy – krytyka muzycznego, który na łamach „Gazety Wyborczej” rzecz opublikował pod tytułem Nie szokuje, nie wyznacza trendów. David Bowie wraca z nową płytą. Ale po co? Nie zamierzam (nie zamierzałam) nikogo przekonywać, że powinien lubić The Next Day, rozumiem, że komuś płyta może się nie podobać. Wszystko to „kwestia smaku”, a krytyka muzyki jest, jak mi się wydaje, jeszcze bardziej problematyczna niż krytyka literatury, jednak tak postawione pytanie – „po co?” – w tym konkretnym przypadku budzi mój sprzeciw i nie chcę się na nie godzić. Dlaczego? Przecież pomiędzy „po co?” a „dlaczego?” różnica jest subtelna i piorunująca zarazem, a to rozróżnienie niesie za sobą określone konsekwencje. Nie chcę być kolejny raz „zakładniczką ludowej teorii”, że nie ma złych, głupich, źle postawionych pytań, ponieważ wydaje mi się, że ten tekst wynika bardziej z zuchwałości niż z chęci rozmowy czy udzielenia odpowiedzi na pytanie.

Podczas lektury recenzji Przemysława Guldy niejednokrotnie przecierałam oczy ze zdumienia, a najbardziej zdziwił mnie roszczeniowy ton. Zacytujmy: nie szokuje, nie wyznacza trendów czy: gdyby ta płyta się nie ukazała, absolutnie nic by się nie stało. Wszystko jest nie tak: David Bowie spowszedniał, stał się nudnym dziadkiem, który powinien zamilknąć na zawsze, piosenki nie szarpią emocjami (cokolwiek to znaczy). Takie sądy budzą mój sprzeciw z prostej przyczyny – David Bowie to gwiazda największego formatu, która nie wydałaby kolejnej płyty wyłącznie po to, by zaszokować czy szarpnąć emocjami. Skąd więc biorą się tak ostre słowa, które jednoznacznie przekreślają te 14 utworów (podobno są szczęśliwcy, którzy zdobyli rozszerzoną wersję i mogą cieszyć się 17 piosenkami), słowa, które nie pytają, „dlaczego” musiała powstać płyta pełna wątpliwości – w Love is lost słyszymy maniakalnie powtarzające się Oh, what have you done? Oh, what have you done?, z kolei w HeatI don’t know who I am – płyta, której autor nie jest wyrazistą, dziwną czy „szokującą” kreacją? A może właśnie na tym ten oczekiwany szok miał polegać – na kolejnej masce, kolejnej kreacji artysty, który na czarno-białych zdjęciach nie boi się pokazać światu, kim i gdzie jest teraz David Bowie.

Jednak argumentem, który w zupełności przekreśla tę płytę, a mnie rozkłada na łopatki, jest zdanie wcześniej przeze mnie przytoczone, mianowicie: gdyby ta płyta się nie ukazała, absolutnie nic by się nie stało. W zasadzie można mnożyć w nieskończoność stawiane w ten sposób twierdzenia i z pewną dozą zwątpienia w ludzkość orzec, że przecież tak naprawdę nic by się nie stało, gdyby Bowie nie wydał pierwszego, drugiego i kolejnych albumów. Pomijam już fakt, że to zdanie jest niesprawiedliwe z prostego powodu – recenzja ukazała się jeszcze przed premierą krążka, skąd więc wiadomo, co ten oferuje szerszemu gronu odbiorców, jak zostanie przyjęty przez fanów, czy niesie za sobą jakiekolwiek oczekiwane przez autora recenzji zmiany. David Bowie już od dłuższego czasu nie musi udowadniać, kim jest, przecież, jak już wszyscy bardzo dobrze wiedzą, there’s old wave, there’s new wave and there is David Bowie.

Jednak nie byłoby Davida Bowiego bez gwiazd, do których wielokrotnie powracał kolejnymi tekstami, utworami czy wcieleniami (nie trzeba przypominać Ziggy’ego Stardusta). W przypadku The Next Day nie jest inaczej – piosenka Stars (are out tonight) może być bez wątpienia odegrana wespół z bijącą rekordy popularności Space Oddity. Opowiadać historii wyśpiewanej w piosence nie będę, ale jeśli nie szarpią emocjami słowa They’re stars, The’re dying for you / But I hope they live together, muzyka czy teledysk, to już zupełnie nie mam pomysłu na to, co dziś szarpie emocjami. Teledysk ważna rzecz, a utwór Stars (are out tonight) doczekał się klipu wyreżyserowanego przez Florię Sigismondi, artystkę, z którą Bowie (zresztą nie tylko on) miał okazję wcześniej współpracować, chociażby przy okazji Dead Man Walking. W klipie u boku artysty wystąpiła zdobywczyni Oscara – Tilda Swinton, która niejednokrotnie eksperymentowała z przebierankami i wcielaniem się w Bowiego, tu ucharakteryzowana na starzejącą się zamożną panią domu, stwierdza: We have a nice life.

Na koniec, zupełnie na przekór Przemysławowi Guldzie, położę The Next Day tuż obok poprzednich albumów Davida Bowiego. Nie wynika to bynajmniej z psotnej natury, ale z faktu, że zarówno płyta, jak i okładka The Next Day są w jakimś sensie gestem powtórzenia wobec albumu „Heroes”. Zdjęcie artysty jest przykryte białym kwadratem, tytuł „Heroes” zostaje bohatersko skreślony – tylko po to, by pokazać, że Bowie muzycznie i lirycznie powraca (choć w nowej jakości) do podejmowanych wcześniej tematów, odwiedzanych wcześniej miejsc, znanych z poprzednich krążków brzmień – nie trzeba specjalnie wytężać słuchu, by poczuć, że pojedyncze akordy, dźwięki czy całe frazy – jak chociażby w utworze Dancing Out In Space – nawiązują muzycznie do berlińskiej trylogii artysty, nie mówiąc już o elektryzującej gardłowej barwie głosu. Potykamy się tu o ślady przeszłości – charakterystyczne ostre riffy gitarowe, dźwięki nurtu new romantic, pobrzmiewający saksofon, ale także, a może przede wszystkim, wspomnienia – nostalgiczna ballada Where are we now? jest powrotem do Berlina, powtórnym odwiedzeniem miejsc, spacerem po mieście tak dobrze w przeszłości znanym (tę nostalgię bardzo dobrze widać także w teledysku do piosenki).

Jak lojalnie uprzedziłam, pretekstem do napisania tego artykułu była inna recenzja, inny tekst, który choć jest głosem pojedynczym, pewnie też ledwo słyszalnym, w moim odczuciu „zasługiwał” na jakąkolwiek reakcję. Płyta The Next Day broni się sama, David Bowie nie potrzebuje adwokata, bo nie musi się tłumaczyć, „po co” ten krążek wydał. Co nie zmienia faktu, że w internecie (zwłaszcza) roi się od tekstów, którym chce się czasem utrzeć nosa.

Urszula Pieczek

(ur. 1986) - lubaczowianka z pochodzenia, krakowianka z wyboru. Absolwentka ukrainistyki i polonistyki UJ, obecnie doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Redaktorka trójjęzycznego czasopisma "Radar" i miesięcznika "Znak". Tłumaczy z języka ukraińskiego, zajmuje się dyskursem tożsamościowym i udaje, że nie czyta poezji.