Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wampiry prowincjonalne („Co robimy w ukryciu”)

Recenzje /

Zapomnijcie o dostojnych wampirach Jima Jarmuscha zaczytujących się w książkach w swoich komfortowych samotniach. Elegancką pelerynę Beli Lugosiego można odwiesić na kołek. U nowozelandzkich wampirów z Co robimy w ukryciu codzienność bywa prozaiczna. Gdy od dekad współdzieli się mieszkanie z trzema innymi krwiopijcami, trudno skutecznie podzielić się lokatorskimi obowiązkami. Wampiry to honorowe i dumne istoty – Wampiry nie myją naczyń!

W mockumencie wyprodukowanym przez tyleż szacowną, co nieistniejącą Nowozelandzką Komisję Dokumentalną śledzimy codzienne życie czwórki (w porywach nawet piątki) wampirów. Okryci nimbem tajemnicy Książęta Ciemności, niemal od wieku należący do nielicznej społeczności nieumarłych w Wellington, kryją się przed wzrokiem ciekawskich w zrujnowanym siedlisku pozbawionym czujników dymu czy dostępu do Internetu. Wampiry zgodziły się odkryć swoje tajemnice przed grupą dokumentalistów, gwarantując filmowcom nietykalność ich delikatnych, krwionośnych arterii. Rozległe wampirze domostwo zamieszkują: młodzik i buntownik Deacon (183 lata) o wyglądzie starzejącego się rockmana z lat 80.; na poły oświeceniowy, na poły romantyczny dandys Viago (379 lat); miłośnik średniowiecznych tortur i seksualnych ekscesów Wład, o znaczącym przydomku „Palownik” (862 lata) oraz najstarszy, najmniej rozmowny z wampirów – Petyr, spędzający całe dnie w ciemnej piwnicy, z wyglądu przypominający hrabiego Orloka z Nosferatusymfonii grozy Murnaua, tyle że w katatonii i po tysiącu lat bezsenności (8000 lat).

Kto pamięta muzyczny serial HBO Flight of the Conchords (2007, 2009) czy offową komedię Orzeł kontra rekin (2007), tego do wybrania się na nowy film Taiki Waititiego nie trzeba specjalnie zachęcać. Waititi wcielił się w sympatycznego, ciapowatego wampira Viago i część reżyserskich obowiązków przekazał Jemaine’owi Clementowi, pamiętnemu odtwórcy głównych ról we wspomnianych produkcjach. Clement, jak zwykle komiczny w swoim nadęciu i mylnym przekonaniu o własnej wszechmocy, przypomina historycznego Włada Palownika nawet pod względem fizycznym. W obsadzie pojawił się również inny stary znajomy – w rolę wilkołaka wcielił się obcesowy impresario zespołu FoC Murray, czyli Rhys Darby. Co robimy w ukryciu to najlepsze dzieło zgranej paczki nowozelandzkich twórców, nie tak hermetyczne jak Orzeł kontra rekin, z gracją igrające z kulturowymi wizerunkami wampirów, nie popadając przy tym w efekciarski popkulturowy mash-up. To stara wampirza szkoła – nawiązanie do Zmierzchu pojawia się w filmie tylko raz, pada zresztą z ust bohatera, który w wampirzym światku jest zupełnym żółtodziobem i neofitą. Prawdziwe wampiry pozostają sobą, mimo mód i zawirowań w kruchym świecie ludzi.

Zderzenie różnych generacji wampirów pozwala twórcom szukać w ich wizerunkach interesujących luk i nieścisłości mitu. Jak eleganccy, zmysłowi krwiopijcy w rodzaju bohaterów Wywiadu z wampirem konsumowali swoje ofiary, nie zachlapując przy tym krwią całego pokoju? Jak wybierali szykowne stroje, nie widząc nigdy swojego odbicia w lustrze? Porządnicki Viago sugeruje podkładanie gazet i ręczników (choć skutki złego wgryzienia i tak bywają katastrofalne), a w kwestii ubioru niezbędny okazuje się odzew reszty wampirów. Jak mówi Wład: Staram się ubierać w stylu „martwy, ale smakowity”, skutki są raczej opłakane. Koniec końców dziwacznie i staromodnie wystrojone wampiry udają się na łowy – oczywiście miejskim autobusem.

Niesamowite jak technologia idzie do przodu, gdy nie zwracasz na nią uwagi – mówi jeden z bohaterów, gdy w niemal odwiecznym, znudzonym sobą zespole pojawi się „świeża krew” i lokatorzy odkryją filmiki ze wschodami słońca na YouTubie czy Facebooka, przez którego można szukać dziewic wartych ukąszenia. Skazane na porażkę próby utrzymania godnego wizerunku wampira w średniej wielkości mieście i napierająca ze wszystkich stron, konkurencyjna wobec magii technologia, składają się na komediowy samograj. Choć Waititi i Clement zabijają wzrokiem dziennikarzy nazywających stolicę Nowej Zelandii prowincjonalnym miastem, umieszczenie akcji w spokojnym Wellington, w którym mili policjanci aż proszą się, by ich zahipnotyzować, przydało produkcji wyjątkowego kolorytu. Tylko tutaj Katedra Rozpaczy, miejsce uroczystego zjazdu nowozelandzkich wiedźm, wampirów i zombie (przypominającego prowincjonalny cosplayowy konwent) może mieścić się w kręgielni, a najgorętsze miejsce w mieście otwarte dla wampirów to smętna dyskoteka The Big Kumara (autentyczna wellingtońska studencka knajpa zamknięta w 2012 roku).

Konwencja fikcyjnego dokumentu o tajnej społeczności służy wampirzej historii lepiej niż nadużywana stylistyka „found footage”, wykorzystana np. w norweskim Łowcy trolli – choć i na nią w Co robimy w ukryciu znajdzie się miejsce, np. w perfekcyjnie zrealizowanych sekwencjach nocnych gonitw i ucieczek. Dokumentalna powaga narracji buduje kolejny poziom komizmu – twórcy imitują wachlarz ogranych dokumentalnych chwytów: rzewną muzyką sterują wzruszeniem, stosują telewizyjne wyciemnienia, oddają głos gadającym głowom rozprawiającym o wewnątrzgrupowych spięciach, czy w końcu realizują kiczowatą, czarno-białą „rekonstrukcję” wydarzeń rodem z interwencyjnych reportaży. Jednocześnie nowozelandzki mockument to nie film z plastikowymi kłami – kostiumy, scenografia, charakteryzacja i efekty specjalne to pełnokrwisty kawał filmowego rzemiosła.

Co robimy w ukryciu można traktować zarówno jako wstęp do odkrywania wampirzego świata, jak i kondensację ulubionych wampirzych tropów. Film Waititiego i Clementa jest dla dorosłych tym, czym dla młodszych widzów był znakomity Hotel Transylwania Genndy’ego Tartakovsky’ego z 2012 roku. To inteligentna, przekorna, przemyślana gra w uczłowieczanie wampira, a nie chaotyczny pastisz tego, co z wampirami robi głodna krwi popkultura.

 

Co robimy w ukryciu, reż. Taika Waititi, Jemaine Clement, Nowa Zelandia (2015)