Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Usnąć przed kacem (J. Żulczyk „Ślepnąc od świateł”)

Recenzje /

Trzy wielkie motywy nowej powieści Jakuba Żulczyka Ślepnąc od świateł: pieniądze, narkotyki i Warszawa zostały zakute razem w nierozerwalny, ciężki łańcuch. Ćpa się, by żyć, ćpa się, by znieść. Zarabia się, by ćpać. A nad smutnymi, uszkodzonymi postaciami roztacza swoje ręce opiekuńcza, ale stuknięta matka – Warszawa.

Jest w twórczości Jakuba Żulczyka coś, co przypomina noc – ciemne i złe, mroczne i pierwotne, niebezpieczne, ale uwodzicielskie. Zawsze ukrywający się przed słońcem mrok wabi i kusi, a flirt z nim to spacer z przesłoniętymi oczyma po dziurawym moście. Jest w tych historiach, w tych wybudowanych miastach i napisanych ludziach jakiś irracjonalny pierwiastek, którego nie sposób ani oswoić, ani okiełznać. A najgorsze, że ten mrok wydaje się być obdarzony świadomością i mocą sprawczą – jakby zdawał sobie sprawę z obecności zaludniających go postaci, jakby tylko czekał w ciszy, aż ktoś oddali się od reszty, by go porwać i rozerwać na strzępy.

Ślepnąc od świateł to właśnie jedna z tych książek, w których można się zgubić. Zgubić i przestraszyć. To ponad pół tysiąca stron nieustannego napięcia i smutku, pół tysiąca skłębionych ciemności. Jeśli podczas lektury Zrób mi jakąś krzywdę i Radia Armageddon zdarzyło się Wam – jak mnie – być młodym i czuliście wówczas, że oto ktoś przeprowadza Was przez ciemne aleje, mówiąc tym samym lub podobnym do używanego przez Was językiem, zrozumiecie mnie od razu. Ślepnąc od świateł to swoisty powrót do tamtych narracji, ale powrót po latach, po doświadczeniach, po przejściach. Żulczyk nabył kilka zmarszczek, nie rozrzuca już zdań jak podczas porządnego tripu, nie błądzi w opowieściach ani nie komplikuje swojego flow. Wydaje się wręcz, że (przynajmniej do pewnego stopnia) jego narracja spokorniała. Czy wystarczająco, by wynagrodzić pozostałe, znane z jego twórczości niedociągnięcia?

Diler kokainy, w swoim fachu niezwykle profesjonalny, jeździ nocą po Warszawie, zawierając (powiedzmy) umowy handlowe. Jest opanowany: kalkuje i rachuje, działa według własnoręcznie przygotowanego planu, a wszystko to dla jednego celu – by zarobić. Nie popełnia błędów, bo za błędy się płaci, a on inkasuje potężne kwoty. Jacek nie jest zwykłym dilerem, to diler klasy wyższej lub aspirującej: dla ludzi telewizji, polityki, kultury i sztuki. Czasami dla studentów, ale nawet wówczas wie, czy w danym wypadku zgodzić się na handel, czy po prostu odjechać. Tak dzieje się do czasu, gdy na przekór sobie zgadza się przechować dla kogoś obcy, najpewniej kradziony towar. Od tej chwili życie Jacka stopniowo, ale zdecydowanie wymyka się spod kontroli, ciągnąc go w coraz to groźniejsze zaułki mrocznej, nocnej Warszawy.

Właśnie, Warszawy – to ona jest główną bohaterką tekstu. Żulczyk sprytnie pogrążył miasto, a przy tym akcję powieści, w nocnych ciemnościach. Dni w ogóle nie są materiałem do opisu – funkcjonują tylko na zasadzie delirycznych majaków. Autor odwrócił tu kota ogonem i oto w dzień się śni, a nocą pracuje. Inne (poza stolicą) miejsca na mapie istnieją tylko w sferze marzeń. Warszawa Żulczyka to dość przerażająca kreatura, składająca się z filmowych kadrów. Jest smutna, zawsze niebezpieczna, a przy tym w jakiś sposób ożywiona – można wyliczyć jej cechy charakteru: cyniczna i podła, pamiętliwa i mściwa. Choć zaludniona przez najrozmaitsze, świetnie napisane postaci, wydaje się i tak stracona. Filmowość tej powieści – rozdziały to niemal sceny, akapity niemal kadry – jest na tyle sugestywna, że przez Ślepnąc od świateł przechodzimy jak burza, pochłaniając setki stron za jednym razem. Jest to, nie bójmy się tego słowa, czytadło. Czytadło dobrze napisane, z niebanalnie opowiedzianą historią, a przy tym przemycające znacznie więcej, niż moglibyśmy się spodziewać po opowieści o dilerze. Nie dziwi mnie w ogóle, że autor wraz z Krzysztofem Skoniecznym (Hardkor Disko) na jej podstawie przygotowuje filmowy scenariusz.

Jak powiedziałem – czyta się łatwo, choć Żulczyk postarał się, by nie była to przyjemna przygoda. Za pozornym spokojem Jacka, jego wyrachowaniem i perfekcjonizmem, pod tą oziębłą skorupą kryje się magma wrzących emocji, gotowa w każdej chwili spalić postronnych. W głównym bohaterze, jak i w całej reszcie spotykanych postaci, przeplatają się podobne uczucia – raz lepiej, raz gorzej ukryte: smutek i żal, gniew i nienawiść, szaleństwo i dotkliwa świadomość istnienia, miłość, ale miłość brutalna i toksyczna, która odbiera dech i umysł, napina mięśnie, wpędza w amok i szaleńczy cug. I w każdą z tych postaci: od Jacka dilera zaczynając, przez piękną dziewczynę zażywającą kokainę i bogatego pana z telewizji prowadzącego znane talk-show, a na pruszkowskim gangsterze kończąc, autor wsadził uczucie bodaj dla człowieka najgorsze – absurdalną, paraliżującą bezsilność.

Jest w tym coś strasznego: w tym, jak Żulczyk znakomicie pokazuje, że poranionych można jeszcze zranić, że pokonanych można jeszcze dobić. Wielokrotnie podczas lektury przyjdzie nam wziąć głęboki oddech, bo napór tych emocji – choć czasami sprytnie ukrytych pod charakterem, ambicją i rutyną – nie pozwoli nam się po prostu uśmiechnąć. Nie, ta książka to płód nokturnu, mroku, wrzasku, a momenty, w których postacie zdają się wreszcie mówić szczerze, są jak łkanie pogubionych w tych ciemnościach dzieci.

I choć Jacek próbuje wyczołgać się z tego leja absurdalnej przemocy, choć wielokrotnie mówi, że musi sprawdzić, czy na pewno wszystkie inne miejsca zostały wymyślone, choć marzy o wyjeździe do Argentyny, urlopie, wakacjach, to Warszawa zawsze oddeleguje jedno ze swoich widm, by realizację tych marzeń odłożyć w bliżej nieokreśloną przyszłość. Po Radiu Armageddon przez długi czas nie mogłem wybaczyć Żulczykowi, że pozwolił Nadziei iść do łóżka z Gnatem, a teraz w dodatku nie potrafię mu wybaczyć, że nawet z takiego uczucia jak tęsknota za wielką miłością uczynił podstęp i zdradę. Nie ma w tym mieście ludzi uśmiechniętych, bo coś – autor pewnie by się zgodził – tu nie działa, coś zostało uszkodzone już w samej rzeczywistości, skoro ludzie dzielący ten sam kawałek ziemi wyrządzają sobie tylko krzywdę. Pazina (Została pocięta, poszarpana przez ludzi i przez okoliczności) – pierwszorzędnie napisana kobieca postać (na jej pojawienie się czekamy w każdym rozdziale) ma pracę, pieniądze, nie ćpa, ale nawet jej autor Zmorojewa nie pozwoli się uśmiechnąć: A może po prostu ty najbardziej lubisz wypowiadać ładne zdania i smutno przy tym wyglądać, Pazina, więc podporządkowujesz temu wszystko w swoim życiu?, zapyta ją w pewnym momencie główny bohater, który choć próbuje utrzymać ją na powierzchni, wie, jak płonne są to nadzieje: Nasze miejsce jest tutaj, w nocy, bez nikogo, przyzna.

Język, który od początku Żulczyka wyróżniał, ten specyficzny, nieujarzmiony wówczas flow, tu wyraźnie zwolnił, jakby autor nabrał rzemieślniczej ogłady, a tekst przeszedł niezbędną redakcję (co nie jest takie oczywiste, by przypomnieć pierwsze wydanie Radia Armageddon, które nie przeszło żadnej weryfikacji). Żulczyk z poprzednich powieści na przestrzeni jednego zdania gromadził szczegóły, spiętrzał epitety, porównania i metafory, dodawał kolejne wtrącenia, intensyfikując przez to bez końca jedno „wydarzenie”, co doprowadzało do specyficznego narracyjnego chaosu. Był to słowotok niebezpiecznie zbliżony do bełkotu, ale miał w sobie pociągającą magię. W tę narrację wpadało się, zanurzało, pozwalało jej mówić. I podobnie jest w Ślepnąc od świateł, tyle tylko, że autor rzadziej daje się tu ponieść na manowce języka. Rzadziej, aczkolwiek pretensjonalne momenty i naiwne porównania wciąż się zdarzają. Trochę żałowałem, że Żulczyk próbuje wyemancypować się z etykiety „literatura młodzieżowa”, bo w Polsce brakuje nam dobrej i aktualnej literatury dla młodzieży, która nie byłaby prozą z Fabryki Słów. Tym bardziej, że niektóre obserwacje i analizy przezeń dokonywane zdają się przynależeć właśnie do tego specyficznego, młodzieńczego wieku, w którym niekoniecznie trzeba popisywać się starczą mądrością. Mam więc problem z fragmentami, które ewidentnie głównego bohatera dekonspirują, a mnie zachęcają do polubienia fanpejdża Żulczyk to Coelho dla hipsterów: Warszawa jest klatką pełną hodowlanych, przeznaczonych na eksperymenty zwierząt, w której widać to jak na dłoni. Albo: W dziewięćdziesięciu procentach składamy się z atawizmów, reszta – język, kultura, religia, etyka – to tylko wypadki przy pracy.

Sądzę jednak, że jest w Ślepnąc od świateł coś zdecydowanie bardziej niebezpiecznego od naiwnych syntez. Na spotkaniu autorskim w Krakowie autor polemizował z zarzutem o seksizm mniej więcej w następujący sposób: „Nie tylko kobiety w tej książce są obrażane, wszyscy w tej książce są obrażani”. To prawda, ale to nikogo nie uniewinnia. Zgodzę się – wulgarny język i wulgarne kategorie myślowe są częścią osobowości podłego gangstera, stąd nie dziwi mnie, gdy uderza kobietę w twarz albo wulgarnie ją nazywa. Problem w tym, że te kategorie wyraźnie wykraczają poza charakterologię gangsterki i służą do „obiektywnego” opisywania świata. Z wyjątkiem Paziny każda z opisywanych kobiet jest puszczalska i głupia. Ok, być może jest to specyfika nocnej Warszawy, po której snuje się Żulczyk, ale gorzej, gdy tych samych kategorii używa narrator do opisu reszty świata: Ten człowiek rozsiewa dookoła obłęd i lęk jak puszczalska dupa opryszczkę. Albo: Warszawa w dzień jest jak naga, zawstydzona, stara i brzydka kobieta. Zapytam więc: czyli jaka? Czy to homeryckie porównanie czemuś służy, czy jest po prostu retoryczną wydmuszką, tym bardziej wstydliwą, że pochodzącą od językowych uprzedzeń? I moje ulubione, o kobiecie: Jest zaburzona, jest zła. Jest zwykłą kurwą. A czy byłoby lepiej, gdyby była kurwą niezwykłą? Wobec wspomnianej Paziny narrator rzeczywiście wydaje się szczególnie łagodny, choć oczywiście spełnia ona wszystkie warunki pacjentki Freuda. Jednak w kluczowym momencie Jacek uzmysławia sobie, że Pazina go oszukała, dowodząc tym samym, że żadnej kobiety nie należy obdarzać zaufaniem. Skromnie zauważę, że chyba jesteśmy zbyt duzi na tego rodzaju uogólnienia.

A jednak smuciłem się świetnie. Ślepnąc od świateł uwodzi tak, jak uwodziło Zrób mi jakąś krzywdę czytane na chwilę przed maturą. To najlepsza powieść Żulczyka od czasów Radia Armageddon. Jest długa, a przy tym językowo niezwykle gęsta. Ta Warszawa, choć brudna i agresywna, zdecydowanie autorowi się udała. Bohaterowie, z Paziną na czele, to przekonująco uszkodzone postaci, których nie sposób już nawet przytulić, bo rozpędzone w narkotycznym amoku gnają przez noc, krzycząc do rana, by wreszcie zwymiotować i usnąć przed kacem. I stawiam białą kreskę temu, kto nie przeczytał choćby dwa razy kapitalnego fragmentu o potopie i deszczu.

__

Jakub Żulczyk

Ślepnąc od świateł

Świat Książki, 2014

Liczba stron: 522

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.