Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Uderz w lampę. Królik Roger i przełom w animacji

Artykuły /

Kto wrobił Królika Rogera do dziś pozostaje jednym z największych osiągnięć kinematografii w zakresie łączenia animacji i tradycyjnego filmu aktorskiego. Wiele technik wykorzystywanych później w innych podobnych hybrydach (od Kosmicznego Meczu po najnowsze superprodukcje pokroju Detektywa Pikachu) wymyślono specjalnie na potrzeby tego filmu. To właśnie Richard Williams, animator odpowiedzialny za ożywienie kreskówkowych bohaterów Kto wrobił Królika Rogera pierwszy zauważył, jak istotna jest dbałość o to, by animowane postacie przez cały czas utrzymywały kontakt wzrokowy z żywymi aktorami. Wystarczą dwie lub trzy klatki (czyli mniej niż jedna dziesiąta sekundy!) rozsynchronizowanych linii wzroku, by iluzja przebywania obu postaci w tej samej przestrzeni pękła na podobieństwo mydlanej bańki. My, jako widzowie, nie zauważymy tego – ale zauważy to nasz mózg, który natychmiast zaalarmuje podświadomość, że coś jest nie tak. Właśnie dlatego analogiczne hybrydowe sceny z klasycznej Disneyowskiej Mary Poppins z 1962 nie robią aż tak wielkiego wrażenia – ludzcy bohaterowie nigdy nie nawiązują kontaktu wzrokowego z animowanymi.

To oczywiście niejedyna rzecz, dzięki której Kto wrobił Królika Rogera był kamieniem milowym w rozwoju filmu animowanego – dobrze jednak ilustruje ona filozofię, jaka przyświecała twórcom tego filmu. Robić więcej – szukać nowych rozwiązań, przykładać wagę do najdrobniejszych szczegółów i dbać o to, by animacja była dopracowana w stopniu, którego kompleksowość umknie większości niedzielnych widzów. Kulminacją tych starań była scena, w której grany przez Boba Hoskinsa detektyw Eddie Valiant przez przypadek uderza głową w wiszącą zbyt nisko lampę, co sprawia, że przez resztę sceny kołysze się ona, cały czas zmieniając grę świateł i cieni na ścianach, rekwizytach i sylwetkach ludzkich postaci. Samo uderzenie było przypadkiem, jednak Robert Zemeckis uznał je za na tyle zabawne, by pozostawić tę scenę w filmie.

Dział animacji potraktował to jako wyzwanie, klatka po klatce przekształcając rzucany przez kreskówkowego bohatera cień na kształt tego, jak wyglądałby on w przypadku żywego aktora. Wymagało to wielu godzin mrówczej pracy i benedyktyńskiej cierpliwości. Jeszcze raz – niemal nikt z widzów nie zauważył tego na poziomie świadomym. A jednak, gdyby oświetlenie Rogera nie było idealnie zgrane z resztą otoczenia, większość z nas mimochodem zauważyłaby, że coś tu nie gra. Bardzo trudno jest zachować iluzję integracji animowanej postaci w rzeczywistym środowisku, bardzo łatwo jest ją jednak zniszczyć.

Takie podejście wyda się niezwykle istotne, jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst dziejów. Pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy ukazało się Kto wrobił Królika Rogera, amerykański przemysł kreskówkowy tkwił w zapaści, dziś określanej przez historyków tej branży mianem Mrocznej Ery Animacji. Powody tego kryzysu (którego początek datuje się na lata sześćdziesiąte) są złożone. Częściowo jest za niego odpowiedzialny upadek systemu studyjnego w Hollywood, który doprowadził do radykalnego obniżenia budżetów animowanych produkcji i zmusił część największych nazwisk w branży do przeniesienia się do telewizji. Tam z kolei następował gwałtowny rozwój limitowanej animacji, którą większość z Was kojarzy zapewne z produkcjami wytwórni Hanna-Barbera. Swoje dołożył też rynek zabawkarski, który w serialach animowanych ujrzał sprytny sposób na ominięcie prawa zabraniającego zbyt częstej emisji reklam skierowanych do najmłodszych. Telewizję zalała zatem olbrzymia fala produkcji nieambitnych i robionych najniższym kosztem. Disney przeszedł przez ten okres relatywnie nietknięty, ale nawet i w tym przypadku twórcom często zdarzało się wykorzystywać te same sekwencje w różnych produkcjach, by zaoszczędzić na żmudnym procesie animacji – w Internecie można znaleźć wiele zestawień prezentujących tego typu porównania.

Film Kto wrobił Królika Rogera zmienił niemal wszystko. Ponownie rozbudził zainteresowanie publiczności jakościową animacją oraz klasycznymi bohaterami kreskówek z lat pięćdziesiątych, co zaowocowało wysypem nowych produkcji – zarówno kinowych, jak i telewizyjnych – z tymi postaciami. Steven Spielberg, który częściowo odpowiedzialny był za pojawienie się w Rogerze ikonicznych animowanych postaci, zarówno z wytwórni Disneya, jak i z Warner Bros (oraz wielu innych), na poważnie zainteresował się tworzeniem jakościowych seriali animowanych, co dało nam takie perełki jak Animaniacy, Pinky i Mózg czy Przygody Animków. Na każdy odcinek tych seriali składało się średnio 25 000 unikalnych klatek, w czasie gdy jeszcze kilka lat temu telewizyjnym standardem było 10 000 klatek. Animacja zaczęła powoli tracić status taniej rozrywki dla dzieci, co zaowocowało z kolei powstaniem takich seriali jak The Simpsons czy South Park oraz wykrystalizowaniem się indywidualnych głosów artystycznych eksplorujących nowe konwencje i estetyki. Kto wrobił Królika Rogera nie było oczywiście jedynym czynnikiem, który doprowadził do wzrostu znaczenia całego medium – było jednak czynnikiem bardzo ważnym i nie do pominięcia.

Bumping the lamp (pl. uderzenie w lampę) stało się branżowym określeniem żmudnej pracy nad technicznymi detalami, które mają kluczowe znaczenie dla wyglądu całości, jednak same w sobie są zwykle przez widza ignorowane. Stało się to osobistą mantrą Michaela Eisnera (byłego szefa The Walt Disney Company) oraz filozofią, która dziś jest już czymś oczywistym w przypadku wysokobudżetowej zachodniej animacji. Jestem pewien, że większość z Was nie zwróciła uwagi na to, że w filmie Spider-Man: Into the Spider-verse na światłocienie nałożono delikatny filtr symulujący poligraficzny raster, w taki sposób, by przejścia świetlne wyglądały jak komiksy z lat siedemdziesiątych. To jest właśnie przykład „walnięcia w lampę” – czaso- i pracochłonnej estetycznej nadbudowy, która subtelnie wzmacnia wrażenia.

P