Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Trupa Trupa „Lp”. Recenzja

Recenzje /

Czy nasz kraj opanowała nowa fala fascynacji indie rockowym graniem z Wysp Brytyjskich? Ciężko odpowiedzieć na to pytanie, jednak dobrych fal na pewno nie brakuje w rejonie Trójmiasta. Stamtąd pochodzi zespół Trupa Trupa, który trzy lata po założeniu prezentuje swój pierwszy pełnowymiarowy album, zatytułowany po prostu LP. Nazwa zespołu wywołuje uśmiech na twarzy, ale uwierzcie mi, materiał zawarty na debiutanckiej płycie należy traktować poważnie.

Całość rozpoczyna się bardzo, ale to bardzo garażowo. Rockowy do cna Revolution brzmi jak zarejestrowany nawet nie na żywo, ale podczas próby w garażu. Kiedy słyszymy ten utwór, przed oczyma pojawia się nam obraz wygłuszonego dywanami i wytłoczkami od jajek pomieszczenia. Pomiędzy starą pralką a kosiarką do trawy stoi piec basowy, a pod odrapaną ścianą znalazło się miejsce na perkusję. Jaki by ten garaż nie był, jest bardzo dobrze wygłuszony, brzmienie, choć surowe, jest czytelne i niezakłócone. O dziwo, po tym energetycznym numerze, po którym spodziewamy się raczej całej płyty utrzymanej w tym tempie, Trupa Trupa wyraźnie zwalnia. Od galopu na plaży przechodzi raczej do spokojnego spaceru po piasku. Kolejne krótkie utwory, Did you i wypełniony dziwnymi stukami oraz oldschoolowymi klawiszami Nearness of you, diametralnie odmieniają oblicze zespołu. Niepozbawione są neogitarowego zacięcia, ale gubi się ono w mieszaninie pozostałych dźwięków, bliższych muzyce pop niż rockowemu łojeniu. Podobnie jest z kołyszącym lekko Don’t go away, w którym niestety wokal Grzegorza Kwiatkowskiego przeszkadza dźwiękowej sielance, wydaje się za bardzo zblazowany i burzy przyjemny obraz utworu.

Dopiero Good days are gone, z wokalem niemalże ulicznym, zmiękczony dźwiękami klawiszy i suchą grą perkusji – przywraca  do życia, wytrąca z letargu, do którego zaprowadziły nas ospale poprzednie kawałki. Okrzyknąć ten numer punkowym to za dużo, głównie ze względu na wygaszone gitary i psychodeliczne klawisze. Na szczęście agresją nadrabia wokal – zwłaszcza w końcówce. Od czasu do czasu pojawiają się w muzyce trójmiejskiego bandu noise’owe partie, pasujące do pozostałych rockowych elementów, łagodzą je jednak dźwięki organów w tle. Nie do końca rozumiem ten zabieg, podejrzewam jednak, że jest celowy. Bez niego muzyka mogłaby być bardziej zdecydowana i brudna, a tak oscyluje gdzieś pomiędzy wspomnianym już garażem a przyjęciem urodzinowym. I tak, jak w rockowym Walt Whitman słyszę dalekie echa Franz Ferdinand, zakłócony tu nieco wokal dobrze współgra z resztą instrumentów, szkoda tylko, że ten utwór jest tak krótki – mógłby być radiowym hitem. Jeszcze krótszy Marmalade sky o skocznej, wesołej melodii wprawia w świetny nastrój, jedyne, co mu zarzucam, to tak niewielki rozmiar. W momencie, kiedy rozkręca się na dobre, nagle się kończy.

Z kolei zamykające tę niespełna półgodzinną płytę utwory to kompozycje znacznie dłuższe, rozbudowane, w wolnym tempie. W moim odczuciu rozwlekają one całość, sprawiają, że żywe, rockowe numery jawią się na LP jak błyszczące kamienie leżące w błocie, jest ich kilka, ale to, co je otacza, wypacza ogólny obraz. Nietrudno sobie wyobrazić, że z utworów Porn actress czy Take my hand grupa stwarza na żywo ciekawe improwizacje, w czym pomagają długie partie instrumentalne w tych kawałkach. Może jednak nie warto było rejestrować ich na albumie, zamiast tego można byłoby dorzucić kilka pełnokrwistych rockowych petard, o które z pewnością dopraszają się fanki pod sceną.

Trupa Trupa lepiej prezentuje się, grając prostego garażowego rocka, niż kiedy eksperymentuje z tempem i ponosi ją fantazja. Podobnie rzecz ma się z wokalem, który wypada lepiej, ginąc nieco w zgiełku instrumentów. W pozostałych momentach wysunięty na czoło polski akcent w angielskich tekstach daje się wyraźnie we znaki. Trójmiejski zespół obrał dobrą drogę. Jeśli podąży nią bezkompromisowo i z werwą, z pewnością jeszcze usłyszymy o nim w przyszłości.