Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Tonąc jak Jack (The Dead Weather „Dodge and Burn”)

Bez kategorii /

To nie przypadek, że muzyka taka jak rock and roll najbardziej spełniła swoją społeczną rolę w czasach konfliktu w Wietnamie. Wówczas służyła zarówno za chleb powszedni dla protestującej w zachodnim świecie kolorowej młodzieży, jak i ukojenie dla umęczonych bezsensowną walką rekrutów. Rock and roll, czyli zbiór etykietek i tandetnych konwenansów do użytku na czas kawiarnianych romansów, przez lata rozrósł się w mniej lub bardziej artystowskie formy, dające zachodniemu światu minimum uciechy w swoim coraz bardziej bzdurnym, konsumpcyjnym życiu. Ale Wietnam był daleko, a Syria jest całkiem blisko. A co dopiero pukająca przez ukraińskie drzwi Rosja.

A wydawało się, że to wszystko będzie wieczne! Że wystarczy kilka soczystych riffów, przester, zwarta perkusja i dźwięczny wokal. Porządnie nagłośnić bas i jedziemy. Do tego piwko, hamburger, damska bielizna, rurki… Pięćdziesiąt lat konsumpcyjnego szczęścia, które kontynuować próbuje The Dead Weather, wydając kolejną płytę.

Niestety, koniec jest blisko. To, co miało wydarzyć się na tym albumie, miało swój falstart w wydanym przed rokiem Lazaretto – solowym krążku Jacka White’a. Nie był to wprawdzie longplay idealny, jednakże w sam raz pasujący do czasów umierającego rocka, gdzie po stokroć słyszane majaczenie o dawnych miłościach, seksualnych uniesieniach czy osobiście rozbitych kuflach nabrało nowej jakości w może i prostej, ale bardzo chwytliwej konstrukcji Three Women – utworu reprezentującego etapy muzycznego rozwoju słynnego gitarzysty. Tym razem niestety już singiel promujący zwiastuje, że związek z Nashville zdecydowanie przestał White’owi i spółce służyć.

W I Feel Love Alison Moshart prezentuje się jak aktorka z wieczorowej szkoły, która cieszy się, że ktoś jej dmucha wiatrakiem we włosy, a potem wywraca się jak porażona piorunem Balladyna. To, co kiedyś bawiło, teraz śmieszy. Dlaczego? Bo to autoplagiat, i to nie taki, jak w przypadku AC/DC czy Motorhead (te akurat nie stracą na aktualności dopóty, dopóki ludzie piją piwo). To niestety wyraz starzenia się samego lidera grupy, nie mogącego już sobie pozwolić na śmiganie w stylu Salute Your Solution Racountersów. Wyczerpanie materiału, kropka.

Open Up – właściwie to jedyny numer, który ma potencjał, bo tylko tu gitara próbuje bić po pysku, a wokal Alison przypomina o najlepszych momentach The Kills. Ta kompozycja jednak nie dorównuje w żaden sposób killerom takim jak Blue Blood Blues czy Treat Me Like Your Mother, wdzięcznie zdobiącym poprzednie płyty. Na domiar złego, pokusili się o odważny eksperyment z oldschoolowym gangsta rapem (Three Dollar Hat) czy jakieś wycieczki w stronę RATM (Mile Markers). No, jeszcze tylko tego brakowało! Bo trzeba pokazać, że umiemy jak Tom Morello, a co!

A reszta to kompletne nihil novi, nawet nie ma co strzępić języka. Let Me Through to po prostu przerobione No Wow The Kills, Lose The Right jest spowolnionym Hustle And Cuss, Cop and Go czyli nowe I Can’t Hear You. A na ukoronowanie tego najgorszy chyba utwór, w którym White maczał palce – Impossible Winner. Brzmi jakby pojawiła się w jego życiu kolejna kobieta – Mariah Carey.

Jack White jest największą twarzą współczesnego rocka i każdy z jego kolejnych projektów daje nadzieję na choć odrobinę świeżości w tej skostniałej, gitarowej konwencji. Tym razem się nie udało, a nawet nie udało się najbardziej, jak tylko mogło. To najgorszy album w karierze tego wielkiego muzyka, a właściwie tych kilku muzyków, bo The Dead Weather jest czymś, co określano niegdyś supergrupą. Supergrupy oczywiście kończyły się tak hucznie, jak się zaczynały, więc czyżbyśmy byli już po albumie IV Led Zeppelin naszych czasów, czyli The Dead Weather? Miejmy nadzieję, że jednak nastąpi The Song Remains The Same. 

Konrad Janczura

(ur.1988) – kiedyś dobrze zapowiadający się pisarz i krytyk, teraz... pracownik bankowego IT. Autor powieści „Przemytnicy” (Ha!art, 2017). Trzeźwy jak świnia miłośnik gier video