Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„The Knick”: serial, w którym nic się nie dzieje?

Artykuły /

 Trudne czasy nastały dla widzów seriali. Z mnogości propozycji wybrać kilka najbardziej dostosowanych do naszych oczekiwań to karkołomne zadanie, zwłaszcza że kluczowe pytanie w obliczu aktualnej klęski urodzaju brzmi: czego właściwie szukam? Najbardziej boli wybór, który miał być strzałem w dziesiątkę, a okazuje się uderzeniem jak kulą w płot (w końcu nikt nam nie zwróci źle zainwestowanych 10 godzin). Zdarzają się i takie seriale jak The Knick, które podwójnie sprawy nie ułatwiają, ponieważ właściwie powinny się podobać, a jednak z jakichś powodów coś nas uwiera podczas emisji.

Problem z serialem polega na tym, że wiele się po nim spodziewaliśmy. Przede wszystkim dlatego, że wejście do telewizji nazwisk dotychczas z nią niezwiązanych, ale znanych szerokiemu gronu kinomanów (jak Clive Owen i Steven Soderbergh) jest zazwyczaj obietnicą wielkiej przygody. Nie tylko dobrej zabawy podczas seansu, ale czegoś więcej, tego „więcej”, dzięki któremu niektóre seriale zyskują status kultowych, ogłaszane są objawieniem sezonu czy wracają po 25 latach, bo wciąż nam (i najwyraźniej twórcom także) ich za mało (vide: casus Twin Peaks). Czy The Knick ma to coś?

Pierwszy odcinek mamił nas obietnicą barwnej opowieści, w którą warto zagłębić się w kolejnych tygodniach. W końcu historia rozwoju chirurgii w nowojorskiej scenerii początku XX wieku, na dodatek opowiadana w rytm współczesnej muzyki elektronicznej, to nie byle co. Dodajmy do tego, że seriale o rozwoju nauk medycznych mają w amerykańskiej telewizji mocną tradycję i nie potrzeba już żadnych rekomendacji, by oglądać dalej. Poza tym w latach 90. polscy widzowie na długo i silnie związali się z doktor Quinn, z kolei dziesięć lat temu pojawił się Greg House, który także przykuł naszą uwagę na kilka ładnych lat. A w przypadku The Knick mieliśmy nie tylko tzw. zagadki medyczne, ale i pełną krwawych eksperymentów drogę do ich rozwiązania (krew tryskała obficie i w każdym odcinku niemal lądowała na naszych twarzach, co zdecydowanie działa na plus, jeśli chodzi o sferę wizualną serialu). Prawdopodobnie dopiero w okolicach 2–3 odcinka zaczęliśmy się orientować, że w The Knick prawie nic się nie dzieje. I to jest kwestia, której warto przyjrzeć się uważniej.

Soderbergh mocno odcisnął piętno reżyserskie na swoim telewizyjnym dziecku. Najwyraźniej jednak nie bez powodu mówiąc o serialach tzw. nowej generacji, skupiamy się nie na reżyserach, a showrunnerach, którzy zajmują się nie tylko tym, jak nam coś pokazać, ale przede wszystkim: co pokazać. Nie bez powodu także częściej pytamy o to, kto zajmował się pisaniem scenariusza i pracą producencką, niż kto reżyserował dany odcinek. Jesteśmy nauczeni, że w telewizji reżyser ma niewiele do powiedzenia, a gdy próbuje łączyć kilka funkcji, nie zawsze mu to wychodzi. Dlatego też, gdy w czerwcu ogłoszono, że Agnieszka Holland wyreżyseruje dwa odcinki trzeciego sezonu House of Cards szybko pojawiły się głosy gaszące początkowy entuzjazm. Zresztą sama Holland przyznała, że jej oryginalny wkład reżyserski będzie limitowany ustaloną już konwencją. Podobnie było w przypadku Finchera pracującego przy dwóch pierwszych odcinkach House of Cards czy Patty Jenkins reżyserującej pilota The Killing.

W przypadku The Knick dobrej współpracy zabrakło, a Soderbergh podszedł do swojej roli, która w telewizji bywa jednak marginalizowana, zbyt ekspansywnie. Mamy więc świetnie wyreżyserowany serial bez scenariusza. Z tego powodu dziesięć odcinków The Knick można streścić w jednym zdaniu – jest to opowieść o tym, jak bodźce zewnętrzne (kokaina, zarząd szpitala, nastroje społeczne, sprawy prywatne współpracowników) wpłynęły na pracę i badania jednego z najbardziej obiecujących chirurgów początku XX wieku. Ktoś powie, że przecież jeden z głównych bohaterów zmienia się na przestrzeni całego sezonu, bo i otwiera się na współpracę z ciemnoskórym lekarzem, którego obecność w szpitalu dla białych jest dla zespołu chirurgów, nieprzywykłego do pracy z przedstawicielami mniej uprzywilejowanych ras, bardzo uciążliwa. Ktoś inny doda, że przecież Thackery (w tej roli świetny Clive Owen) nie tylko rozszerzył swój zespół badawczy, ale i w sferze prywatnej dokonał przemeblowań, bo związał się z siostrą Elkins. Jednakże to wszystko zdarzyło się jak za dotknięciem różdżki, jednego dnia Thackery jest wzorowym rasistą niechętnym oddawaniu pola ciemnoskórym chirurgom, kilka dni później zmienia zdanie, zobaczywszy, że Edwards jest świetnym fachowcem (jeśli rozpatrujemy świat przedstawiony w kluczu odzwierciedlania rzeczywistości początku XX wieku, wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne psychologicznie). Podobnie związek z siostrą Elkins jest kolejnym elementem, który możemy określić mianem królika wyskakującego z kapelusza.

Oczywiście sprowadzenie scenariusza The Knick do stwierdzenia, że przez 7/10 godzin Thackery chodził po szpitalnej sali i pytał o stan pacjentów, ewentualnie kroił ich ciała na sali operacyjnej albo wstrzykiwał sobie kolejne dawki kokainy, byłoby nadmiernym uproszczeniem. W pewien sposób fascynujące jest to, że w serialu naprawdę niewiele się dzieje, a widzowie nie odchodzą rozczarowani od ekranów. Z jednej strony zachwycające są obrazy Nowego Jorku, zmieniające się w zależności od tego, kto jest naszym przewodnikiem (Thackery i jego wędrówki po Chinatown, Tom Cleary zaglądający w najbardziej obskurne i przygnębiające miejsca, o których osoby pokroju rodziny Robertsonów wolałyby nie słyszeć etc.), oraz szpitalna hierarchia, gdzie każdy ma swoje miejsce nie tylko na liście płac, ale i w strukturze budynku, kryjącego wiele tajemnic. Można powiedzieć, że dzięki maestrii Soderbergha dostajemy obraz malowany emocjami bohaterów i ich barwnymi biografiami. Tyle tylko, że poza świetnym punktem wyjścia i punktem dojścia mamy pustkę zasypaną pospiesznie kilkoma dialogami. Poza tym – nie sposób zignorować zgranych klisz, takich jak figura zamożnej emancypantki koniec końców uginającej się pod presją społeczną (Cornelia Robertson), naiwnej i niewinnej dziewczyny wchodzącej na ścieżkę inicjacji (Lucy Elkins), cynicznego, ale genialnego lekarza (Thackery) czy niemoralnego i cwanego zarządcy szpitala (Herman Barrow).

Z uwagi na fabularne braki The Knick momentami bliżej do uproszczonej familijności Doktor Quinn niż do Doktora House’a. Świat jest tu bowiem często czarno-biały, a problemy rozwiązuje się od ręki: martwe dziecko Gallingerów zastąpiono szybko innym – żywym; siostra Harriet zajmuje się abortowaniem płodów kobiet ubogich, niemających warunków do wychowania dziecka, jednak równocześnie rozumie, że świat działa według zasady co ludzie powiedzą, dlatego też pomaga uprzywilejowanej Cornelii Robertson uniknąć skandalu; Lucy jednego dnia jest płochą pensjonarką, a następnego robi ciemne interesy w Chinatown. Thackery jest z kolei barwną postacią, ale tylko w pierwszych dwóch odcinkach. W końcu każdy z nas domyśla się, że John jest niestrudzony w swoich badaniach i wciąż szuka wielu odpowiedzi. Bieganie po szpitalnych korytarzach, zrzucanie białych trzewików (można je kupić tutaj) i nerwowe poszukiwanie wynalazku Niemanna – to jednak trochę za mało. Wszyscy pamiętamy doktor Quinn, wiemy, że była to dobra i szlachetna dama, która robiła, co mogła, w warunkach, w których przyszło jej pracować (mogła wrócić do Bostonu, ale została w Colorado Springs i pracowała u podstaw). Wiemy też, jaki był doktor House – zdecydowane przeciwieństwo Michaeli Quinn, pacjenci interesowali go dopóty, dopóki nosili w sobie jakąś tajemnicę – po wyleczeniu przestawali ciekawić. Skrajności są najciekawsze i dlatego Thackery sprawia problem – bo nie może się zdecydować, które ekstremum jest mu bliższe. Można powiedzieć, że interesują go zagadki i szukanie rozwiązania, ale dobro pacjentów do pewnego stopnia też leży mu na sercu. Słabo go znamy, bo kiedy nie potrzebuje kokainy, działa jak sprawnie naoliwiona maszynka, a maszyny rzadko zdradzają swoje uczucia. Na pewno przybiłby piątkę z House’em, jeśli chodzi o bezkresnie rozbuchane ego, (co prawda House nie cenił chirurgów, jednakże chirurgia za czasów Thackery’ego to zupełnie inna bajka niż ta z uniwersum Princeton-Plainsboro). Ale i doktor Quinn (poza niesieniem kaganka medycznej oświaty) zdarzały się ważne odkrycia diagnostyczne (vide: zdemaskowanie źle zaprojektowanych butelek do karmienia niemowląt powodujących, że zalegające resztki pokarmu przyczyniały się do wysokiej śmiertelności noworodków w Colorado Springs), tak więc trudno jednoznacznie wyrokować, do której z dwóch kultowych postaci dramatów medycznych Thackery’emu bliżej.

O ile wrogiem numer jeden w sezonie pierwszym jawiła się nam kokaina, o tyle finał z buteleczką pewnego kojącego bóle specyfiku jawi się jako doskonały wabik dla niezdecydowanych, czy oglądać sezon drugi. Heroinista dokonujący przełomowych odkryć medycznych? Z pewnością wielu z nas będzie chciało zobaczyć to na własne oczy.

Małgorzata Major

(ur. 1984) – kulturoznawczyni, autorka tekstów poświęconych kulturze popularnej („EKRANy”, „Bliza”, „Fabularie”, „Tygodnik Przegląd”, „Kultura Popularna”), współredaktorka tomów „Władcy torrentów. Wokół angażującego modelu telewizji”, „Pomiędzy retro a retromanią”, „Wydzieliny”.