Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ten nieogarnięty, postkomunistyczny burdel (Sławomir Shuty, „Dziewięćdziesiąte”)

Recenzje /

Lata dziewięćdziesiąte to okres bachicznego karnawału, niekończącej się fiesty wolności oraz konsumpcji nieskrępowanej obostrzeniami politycznymi czy systemowymi; okres chaosu, kiedy wszystko było wolno i wszystkiego trzeba było spróbować. Mityczny złoty wiek dla pokolenia dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków. Przynajmniej do takiej wizji próbuje przekonać czytelnika Sławomir Shuty.

Otwarcie pierwszego hipermarketu w Nowej Hucie. Tłumy przed nowoczesnym, klimatyzowanym kompleksem. W środku półki uginające się od towarów, niezliczona ilość promocji, zniżek i gratisów. Na uroczystość otwarcia zjeżdżają się lokalne władze, a proboszcz wygłasza specjalne kazanie i święci przybytek. I zaraz potem rozpoczyna się pogoń za produktami, szaleństwo wolnego rynku, słowem – gorączka konsumpcjonizmu, a jak gorączka, to i głowę stracić łatwo. W walce o najlepszej jakości telewizor sąsiad sąsiadowi wilkiem, a sąsiadka sąsiadce okiem za oko, zębem za ząb, choć przecież chodzi o suszarkę po przecenie. Trup ściele się gęsto, pod kawalkadą tłumu padają stratowane dzieci. W końcu interweniuje policja, bo państwo wolne, ale mordować się nawzajem nie pozwoli. Wysiada prąd i robi się ciemno. W powietrzu świszczą gumowe kule, władza sięga po czołgi i armatki wodne. Wielkie święto zamienia się w wielką katastrofę.

Taki obrazek – tutaj skrócony i sparafrazowany – w książce Shutego znajdziemy w opowiadaniu Wielkie otwarcie. Krótka, zaledwie pięciostronicowa nowelka przedstawia ludzi, którzy ostatnie nie siedem, ale nawet czternaście, dwadzieścia jeden i więcej lat spędzili w ubogich standardach PRL-u i nagle, po raz pierwszy, mogą posmakować kapitalistycznego dobrobytu. Obrazek okraszony jest nawet wymownym symbolem – ksiądz sakralizuje miejsce zakupów i nadaje mu rangę świątyni. Tak Shuty przedstawia, jak przejście z jednego systemu polityczno-gospodarczego do drugiego odbija się na społeczeństwie i relacjach międzyludzkich. Jeśli jednak zajrzeć do reszty opowiadań ze zbioru Dziewięćdziesiąte, okaże się, że tylko to jedno tak bardzo uwypukla rolę zmiany ustroju i wskazuje narodziny kapitalizmu jako źródło konkretnych postaw społecznych.

W reszcie tekstów tło historyczne jest bardziej schowane. Literatura tamtego okresu nie doczekała się zaangażowanego społecznie Żeromskiego ani Prusa, który z lupą w ręku nakreśliłby ówczesny czas transformacji. I Dziewięćdziesiąte – pomimo tytułu sugerującego taką zbiorczą analizę społecznych nastrojów – nie aspirują do uzupełnienia tej luki. W opowiadaniach Shutego świat nie determinuje wyborów głównego bohatera, ale jawi się raczej jako miejsce chaosu i bezprawia. Koniec XX wieku to czas zawieszenia porządków, czas, w którym wszystko mogło się wydarzyć – pisze we wstępie do książki sam autor – lata dziewięćdziesiąte to też: jedne z najbardziej zadziwiających chwil cywilizacji oraz czas, kiedy apokalipsa wisiała w powietrzu, na ulicach poniewierały się martwe ptaki, a wiaty przystanków tramwajowych wypełniał wrzask nawiedzonych staruszek, które obwieszone krzyżami oskarżały ludzkość o niegodziwość. Taka refleksja ogólna – wykoślawiona, prześmiewcza, mityzująca „najntisy” i nieroszcząca sobie praw do naukowej czy reportażowej obiektywności – pojawia się jednak tylko we wstępie i w zaledwie kilku z dwudziestu ośmiu opowiadań.

Shuty skupia się na osobistej wycieczce w przeszłość, unieważniając tym samym okładkowy blurb, w którym zapewnia, że książka jest próbą podsumowania tamtych szalonych, ważnych dla kraju czasów. Zamiast „podsumowania” dostajemy raczej bildungsroman w stylu gonzo. Oczywiście, „najntisy” spajają całość, ale pozostają tylko tłem dla przygód głównego bohatera. To on jest najważniejszy, nie ówczesna Polska.

I jak na bildungsroman przystało – mamy miejsce dzieciństwa i dorastania (Nowa Huta), do którego autor ma ambiwalentny stosunek: z jednej strony lokalny patriotyzm, solidarność z „proletariatem”, który stoi gdzieś na przeciwnym biegunie do krakowskiej „inteligencji”, z drugiej jednak poczucie, że prawdziwe życie toczy się gdzie indziej, poza granicami blokowiska. A że młodość to czas strawiony na poszukiwaniu istoty życia, to trzeba wyjechać z domu i podróżować (do Rosji, bo Wschód to gwarancja odjechanych przygód; do Londynu, by poczuć tętno Zachodu), skorzystać z uroków wolności (co z tego, że marihuana okazuje się kozą z nosa dilera, placebo silniejsze, faza gwarantowana) i imać się różnych zawodów (od fotoreportera po szmuglera). Na koniec zaś, bogatszym o zebrane doświadczenia, wybrać drogę życiową i odpowiedzieć sobie na pytanie o własną tożsamość.

Sposób, w jaki Shuty snuje swoje opowieści, ma coś z reportaży gonzo, coś z groteski, coś z surrealizmu. W większości przypadków opowiadania przypominają anegdotki snute przy piwie, tok narracji zbliżony jest do mowy potocznej. Autor z chęcią subiektywizuje rzeczywistość, wyolbrzymia, przesadza, dodaje, koloryzuje. Do własnych przygód podchodzi z zacięciem mitomańskim. Raz jest to zabawne i ciekawe, pisane ze swadą utwory sprawiają, że niekiedy uśmiechniemy się pod nosem. Często też jednak te same strategie pisarskie denerwują, ocierają się o grafomańską sentencjonalność i przywodzą na myśl tych znajomych (każdy z nas ma przynajmniej jednego takiego), którzy całymi godzinami potrafią opowiadać o swoich imprezowych wyczynach, znajdując w przechwałkach na temat wypitego alkoholu i użytych dragów jakąś niewiarygodną satysfakcję; na nieszczęście słuchających jest to najczęściej osobowość na tyle ekspansywna, że nie sposób jej przerwać czy przestać słuchać. Shuty czuje, że w wielu miejscach przesadza z egocentryzmem i próbuje ratować się autoironią – najczęściej jednak wychodzi to tak, jakby ktoś przesoloną potrawę próbował ratować dodatkową porcją cukru. Nie bez powodu przywołałem gatunek bildungsroman – jeśli miałbym znaleźć książkę pokrewną Dziewięćdziesiątym, wskazałbym Jak zostałem pisarzem Andrzeja Stasiuka. Shutemu jednak w wielu miejscach zabrakło wyczucia, jakim błysnął autor Grochowa, pisząc swoją powieść.

Na stronie wydawnictwa można przeczytać, że to proza przeciwna jakimkolwiek mityzacyjnym strategiom nostalgicznym i wspomnieniowym, wręcz ociekająca scenami antyestetycznymi, koślawymi, niepełnymi, udawanymi. Wydaje mi się jednak, że obie strategie nie wykluczają się, a nawet więcej: to właśnie rzeczywistość prawdziwa, ale poprzez wyolbrzymienie jej dziwactw fikcyjna i mityczna jest źródłem nostalgii. Dziewięćdziesiąte to wyraz tęsknoty za szaleństwem, za zawiśnięciem w próżni i chaosie, za postkomunistycznym bałaganem. Opowiadania skupione wokół osoby pisarza okazują się bardziej próbą autobiografii niż przekrojowego opisu tamtych lat, a więc czy czytelnik odczuje podobną tęsknotę co Shuty, zależy już tylko i wyłącznie od jego własnych doświadczeń związanych z tamtą dekadą. Warto skonfrontować te wspomnienia, by – nawet jeśli nie znajdzie się wspólnego języka z autorem – odpowiedzieć sobie na pytanie: jak Ty zapamiętałeś dziewięćdziesiąte?

Sławomir Shuty

Dziewięćdziesiąte

Korporacja Ha!art, 2013

Liczba stron: 192

Paweł Micnas

(ur. 1992) zamieszkały w Poznaniu flâneur, cyklista i student filologii polskiej oraz wschodoznawstwa na UAM. W wolnych chwilach czytuje akmeistów, marnotrawi czas na football, a także mierzy się z wszelką prozą, która wpadnie mu w ręce. Najchętniej wszystkie zimy spędzałby w Dubrovniku, a lata w Petersburgu