Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Śmierć i maszyna (Waldemar Jocher „Przetrwalnik”)

Recenzje /

Po niespełna trzech latach milczenia, nieskończonym, netowym nakładem krakowskiej Rozdzielczości Chleba wychodzi nowy tom poetycki. Po fenomenalnych debiutach Macieja Taranka i Kamila Brewińskiego przyszedł czas na drugi zbiór wierszy Waldemara Jochera. Za swój debiutancki tom – wydaną przez Instytut Mikołowski Resztę tamtego ciała – poeta otrzymał w 2009 roku Nagrodę im. Kazimiery Iłłakowiczówny i wzbudził dużą uwagę krytyków. O Przetrwalniku natomiast jak do tej pory mówi się i pisze zaskakująco mało.

W obliczu Przetrwalnika jedno jest pewne: do opisu tej książeczki należy używać dużej ilości polonistycznych sformułowań. Co niniejszym uczynię z radością i bez zbędnych wstępów.

Poetycką wyobraźnię Jochera uruchamia i organizuje podstawowe napięcie między maszyną, która posługuje się kodem jako względnie autonomicznym „systemem oznaczania”, i ciałem stawiającym mu afektywny (i nie tylko) opór. Z jednej strony mamy bowiem w Przetrwalniku do czynienia z mnożeniem technicznych abstrakcji („potrajanie metafory”), z drugiej natomiast z ograniczoną biologicznie egzystencją nieodmiennie wybrakowanego podmiotu: „że włosy można rozpuścić w kierunkach wszystkiego, / co niesie ze są mnożenia, co szczebel na wargach, co to takiego?”. Należy zaznaczyć, że to bardzo mocny punkt wyjścia. Wiersze te – chociaż są radykalnie eksperymentalne i zadłużone w postawangardowej estetyce – charakteryzuje bardzo surowa dyscyplina formalna. Stawką tej brawurowej gry – nieco asekuracyjnie nazwanej przez Grzegorza Jankowicza „poetyckim laboratorium” – wydaje się próba wyzyskania dla języka nowych jakości, która jednak nie posłuży przekroczeniu jego porządku, a raczej przewartościowaniu procesów dystrybucji znaczenia, wprowadzeniu do tworzywa pewnego twórczego nadmiaru. Stąd Jocher urządza zdecydowanie cięcie i dokonuje zasadniczego przemieszczenia paradygmatu myśli: nie idzie już o faktyczność, a o potencjalność, nie o zdawanie „sprawy”, a o ruch w stronę pozaludzkiej konceptualizacji. O śmierć człowieka i jego zmartwychwstanie w nowym, cyborgicznym ciele i języku. W efekcie, zamiast reprezentacji, Jocher stawia na ekstrapolację: skoro znamy relację pomiędzy podmiotem i tekstem, należy teraz pójść dalej i zadać pytanie, jak poetyckie figury zachowają się wobec procesów generowanych przez maszynę? Który z mechanizmów – kod przynależny maszynie czy też język określający podmiot – przejmie w ostatniej instancji kontrolę nad wierszem?

Mam jednak wrażenie, że w dyskursywnej lawinie, którą Przetrwalnik chciałby wywołać, wiersze zwyczajnie nie wytrzymują własnego ciężaru. Podmiot Jochera jest nieuchwytny, nieustannie odwlekany, ale nie w intencji ekspozycji nieskończonej polisemii, a raczej jako zatarty ślad, z którego akuratnie byłoby po prostu zrezygnować: „odłączyliśmy się / od nikogo, tyle kserując liter, ile drugich tytułów, za którymi // wyrastają nam oczy”. Nie jest to jednak proste, z czego Przetrwalnik konsekwentnie zdaje sprawę, jak w dziejach początku i re-zerwania, jednym z tekstów otwierających zbiór: „więc / zaczynam myśleć nad jednym z ogniw bezmiaru: / bezład i odludzie – ale nie dla mnie, bezład i odludzie – ale nie dla mnie zgasła ta blizna i zastygła ciemność”. Konflikt pomiędzy instancją „kodującą” i instancją „piszącą” przybiera u Jochera fundamentalny i filozoficzny charakter: jego punktem dojścia ma być wyjście poza metafizykę, wyłączenie jej z pola problemowego. Tutaj zaczynają się schody. A raczej strome, kamienne stopnie.

Można powiedzieć, że – w przeciwieństwie do filozofii – na gruncie poetyckim tak zwane „przekraczanie metafizyki” może zadziałać. Porzućmy w tym momencie samą filozofię i już do niej nie wracajmy – nie zaoferuje nam tutaj żadnego rozwiązania. Zatem pal licho: powiedzmy, że na gruncie poetyckim tak zwane „przekraczanie metafizyki” – a mam wrażenie, że Jocherowi właśnie na tym zależy – po prostu działa. Być może za cenę konceptualnych zgrzytów i nieznośnej ogólności, ale jednak. Działa na własnych, radykalnie niedyskursywnych warunkach – dlatego też niespecjalnie musi przymilać się do żadnych teorii. W gruncie rzeczy jeżeli to robi, to zawsze na swoją (literacką – sic!) niekorzyść. Załóżmy zatem, że w ramach poetyckiego gestu jesteśmy w stanie zarzucić krępujące pytania archiwisty – gdzie, po co – i spojrzeć w oko cyklonu. Zajrzeć do wnętrza czynnego wulkanu i, bagatela, skosztować gorącej lawy. Za zdrowie poetów! Wówczas Przetrwalnik przetrwa: Jocher, naginając i radykalizując w obrębie tekstu to, co generyczne, wyzyskuje dla swoich wierszy alternatywną przestrzeń wypowiedzi. Traktując „pisanie” jako proces badawczy, wprowadza do swojego ogródka spektakularne figury, dla których programowo brakuje jakiegokolwiek gruntu.

Zbiór Jochera stanowi w tym kontekście krwawe pole bitwy, w którym szaleją dychotomiczne wzory konceptualizowania znaczenia. Pierwszy z nich, jako się rzekło, wyrasta z chłodu algorytmicznej maszyny i przynosi obietnicę nieskrępowanego ruchu figur – a jest to, nieco paradoksalnie, ruch odbywający się ponad światem, w „doskonałej pustce” – drugi natomiast odsyła nieustannie do ograniczonego i zamkniętego horyzontu ludzkiego doświadczenia. Stąd mówiący znajduje się w próżni, w jakimś przytłaczającym zaniku: „nikt nas nie zauważy, nikt nas nie widzi, nikt – / odwracając porządek liter, łykając prąd – nas nie zobaczy”. I kilka wersów dalej:

jak (nieruchomy) wzrok w elipsie źrenicy

przewiduję z tego, co narasta i połyskuje. choćby

cięcie rozdzieliło rękopisy wszystkich cyfr, nie sposób

będzie zliczyć ran – o nich wiemy tyle, że są

oddechem dłoni, stopy, serca. ścieżką

przesunięcia____ płuc w rozstrojony język

Pozytywne rozwiązanie nie jest jednak możliwe: rozstrojony język wyrzuca w niesprecyzowaną przestrzeń cały wachlarz nieoczywistych skojarzeń, z których nie wszystkie poddają się „rozumieniu”: ani na gruncie i warunkach maszynowego kodu, ani na gruncie i warunkach ludzkiej mowy. Poznawcza dyspozycja maszyny – jakkolwiek w założeniach nieograniczona – w rzeczywistości, tej rzeczywistości, z której ostatecznie nie potrafi się wyabstrahować, jest jednak wadliwa i ułomna: to właśnie miejsce dla niechcianego podmiotu, który ciągle wraca tylnymi drzwiami, jakby na przekór radykalnej dyscyplinie formalnej, którą Jocher narzucił swoim tekstom.

Przetrwalnik jest usilną próbą wprowadzenia rozstrzygnięcia w szerokie pole nierozstrzygalności. Próbą, jak się okazuje, skazaną raczej na porażkę nie tylko na gruncie dyskursywnego namysłu, ale też samej poezji. To wiersze niezwykle zamknięte, unikające kontaktu z czytelnikiem, trzymające go na dystans: nie potrafię przekonać się do takiej gry. I to nie tylko na poziomie leksykalnym. Jocher uruchamia armię filozoficznych tropów w nachalny, agresywny sposób. Zresztą – takie mam wrażenie – wkrótce zapętla się i traci nad nią kontrolę, reanimując podmiot, ale w taki sposób, żeby jednak nie oddać mu głosu:

czuwałem przed świtem, aż zacznie się pisać, to znaczy

po ciemku ubywać wymiotów__ przybywać palców. teraz zacznę

 

zjeżdżać pod język,

w trójwymiar szumów,

i patrzcie, się mówi,

w po_ widzenia.

Pytanie o miejsce mówiącego – wbrew radykalnym założeniom o poezji przekraczającej „klasyczne” problemy tekstu – ciągle powraca i nicuje pozornie samodzielny ruch maszyny. Chociaż jej wybiegi w punkcie wyjścia zasilają baterię Przetrwalnika i dynamizują całą książkę, koniec końców paradoksalnie paraliżują jej odbiór, głównie przez niemalże nieskończoną ilość potencjonalnych odczytań. Otóż problem w tym, że żaden z zaproponowanych scenariuszy nie prowadzi do konstruktywnego finału, a jedynie potęguje wrażenie leksykalnej nieprzejrzystości.

Kto wie – być może właśnie o to chodziło: „odczytać cyfry bytu” i ich nie przyswoić, odnaleźć punkt zero pomiędzy autotematycznym wyrachowaniem i osłabioną reprezentacją, a potem spokojnie wrócić do siebie. Pomimo niewątpliwego drygu językowego i konsekwentnej dyscypliny Przetrwalnik Jochera trochę mnie jednak rozczarował. Mam wrażenie, że poeta rozpisał zbyt szczegółowy program i nie zostawił miejsce na żadną wyrwę, na żadną lukę, która mogłaby wbić jakiś twórczy klin między te teksty i czytelnika. Wszystko jest tutaj dograne, sterylne, zamierzone – a jednocześnie nieprzejrzyste, urywkowe i fragmentaryczne. Ostatecznie Przetrwalnik to tom solidny: niestety raczej „tylko tyle” niż „aż tyle”.

 

Waldemar Jocher

Przetrwalnik

Rozdzielczość Chleba, 2015

Liczba stron: 42