Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Skręcony wpół faworek (Fantazman „Tu będę”)

Recenzje /

Jest taki moment, kiedy zarzuca / I właśnie o ten moment chodzi – śpiewał kilka lat temu Jacek „Budyń” Szymkiewicz i w tym lapidarnym stwierdzeniu zawarł istotę oddziaływania muzyki popularnej na słuchacza. Jeśli Tu będę – pierwsza płyta projektu Fantazman – „zarzuca”, to tylko w takim zakresie, w jakim w ucho swego czasu wpadały piosenki z musicalu Metro. Oznacza to bardzo dobrze zrealizowany projekt, który jednak staje się dość pretensjonalny, gdy oderwać go od pierwotnego kontekstu. Album Tu będę to wyśmienite uzupełnienie/komentarz do powieści Tu będę w słońcu i cieniu Christiana Krachta, lecz gdy potraktować go jako tradycyjną płytę z piosenkami, pojawia się sporo zastrzeżeń. Sprawa to jednak dość skomplikowana.

Zacznijmy po bożemu – potraktujmy Tu będę jako płytę z muzyką elektroniczną, zaznaczając, że właśnie w takim kontekście zawarte na niej piosenki zaistnieją w świadomości zdecydowanej większości odbiorców. Mamy więc muzykę i wokal. Pierwszą możemy zachwalać, a i nad drugim pokręcić z uznaniem głową. Sęk w tym, że oba składniki – same w sobie całkiem zgrabne – są nie do pary. Neonowy koturn i lakierek.

Estetyka Sebastiana Pypłacza (działającego od kilku lat pod szyldem Pan Stian) wpłynęła na intrygujący muzyczny klimat, w którym mogły zaistnieć poetyckie teksty Cezarego K. Kędera. Surowa elektronika zdaje się nieludzka, zaś ambientowe połączenia dźwięków dopełniają obrazu chaosu, braku kontroli. Z drugiej zaś strony – w ascetyczną linię melodyczną bezkolizyjnie wplecione zostały odgłosy prymitywnych (w znaczeniu: pierwotnych) instrumentów, chociażby bębnów. Gdy zamknąć oczy, widzimy pejzaż księżycowy, postapokaliptyczny, w którym jedynie w charakterze echa wciąż odbijają się majaki przeszłości, dawno upadłej ludzkiej cywilizacji. Tło doskonale koresponduje z tekstami Kędera, z których wyłania się postać jakoby ostatniego człowieka na ziemi, czy raczej: osobnika ludzkiego w tłumie bytów humanoidalnych, mających w wyobraźni tylko wojny (Letnia stuwojna).

O tym, jak ważną rolę na płycie odgrywa słowo, przekona się każdy, kto posłucha choć jednej piosenki śpiewanej tu przez Joannę Świdrak. Młoda wokalistka ma kawał głosu i doskonałą dykcję. Świadoma swych walorów, bezbłędnie realizuje kolejne fonemy, pozwalając właściwie wybrzmieć każdemu „u” niezgłoskotwórczemu unosowionemu. Potęga rzemiosła i samoświadomość z pewnością przyniosłyby jej sukces na przeglądzie piosenki aktorskiej (co przecież samo w sobie nie jest żadnym zarzutem), na Tu będę jednak wokal reprezentuje pierwiastek ludzki, naturalny, któremu obcy jest tak daleko idący rygor, bliższa – swoboda i nonszalancja, których w wykonaniu Świdrak brakuje. Chodzi mi o względy, dla których młodym literatom odradza się studia polonistyczne, a wokaliści rockowi rzadko rekrutują się spośród absolwentów szkoły muzycznej. Dla których Smolik – którego stylistyka wydaje się całkiem bliska muzyce Fantazmanu – angażuje Novikę i Mikę, a nie Edytę Górniak, której wokal bije przecież dwie pierwsze na głowę.

To jedna przesłanka, by snuć paralelę między Tu będę a płytowym wydaniem przebojów z Metra, na co pozwoliłam sobie we wstępie. Kolejne podobieństwo polegałoby na – by tak rzec – przeładowaniu piosenki treścią (nie mylić z tekstem). W jednym i drugim przypadku słuchacz ma poczucie, że utwór nie jest bytem autonomicznym i skończonym, a jedynie ilustracją/odpryskiem większej całości fabularnej. Stąd – niestety zauważalne i rażące – uproszczenia (np. gdy w finale Wojny stuletniej Świdrak melorecytuje: ram, treści, miłości, sensu, formy, wolności, psując efekt poprzedzającego enumerację niedopowiedzenia: i jakby czegoś ciągle brak), skróty myślowe, niezrozumiałe egzaltacje (jak irytujące zawodzenia „Kilimandżaga” w utworze pod tym właśnie tytułem). Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Cezaremu Kęderowi i przyznać, że wykonał kawał dobrej poetyckiej roboty, starając się przekazać cały pokrętny sens antyutopii Christiana Krachta za pomocą mowy wiązanej. Wrażenie robią choćby ciekawe gry słowne (np. może przypominaj mi najmniejMinajmniej), pod warunkiem, że nie zmieniają się w kurioza, takie jak: skręcony wpół faworek przez siebie się przekładam w przeażurowym trwaniu w utworze – nomen omen – Por favor komisarzu.

Pojawia się jednak pytanie o zasadność tych zabiegów. Choć na stronie internetowej projektu widnieje informacja, że płyta jest inspirowana powieścią Krachta, w gruncie rzeczy zależność między dwoma tekstami jest znacznie bardziej ścisła. Trzynastu książkowym rozdziałom odpowiada taka sama ilość piosenek, utworzone w ten sposób pary muzyczno-literackie, za pomocą innych środków przekazu, realizują tę samą/podobną treść. Należy się zastanowić, na ile słusznym działaniem jest przepisywanie dzieła literackiego na inne dzieło o podobnych aspiracjach (wspomniana poetyckość tekstów Kędera) w sytuacji, gdy Kracht jest pisarzem niezwykle czułym na słowo, zaś sama książka – poza innymi jej aspektami – to misterna rzeźba w materii języka. Przepisywanie jej na nowo to świadectwo braku pokory i gest wandalizmu zarazem. Muzyka Pypłacza doskonale, wystarczająco, oddaje niepokojący nastrój prozy, zostawiając miejsce na cenne niedopowiedzenia. Również z tego względu głos wokalistki powinien – o czym już wspominałam – raczej współtworzyć przestrzeń dźwięku, występować w roli kolejnego instrumentu, niż być nośnikiem słów. Z korzyścią dla płyty byłoby, gdyby te zeszły na drugi plan (jak w bodaj najlepszym utworze na albumie pt. Nie widzę, gdzie mantrowo powtarzana fraza nie jesteś bogiem, jesteś botem doskonale współbrzmi z industrialną muzyką; ciekawy efekt jest ewidentnie zasługą Pypłacza – nasuwa skojarzenie z repertuarem Pana Stiana, np. piosenką Terabajt).

Z korzyścią dla płyty i ze sprawiedliwością wobec Tu będę w słońcu i cieniu, której jednym z głównych motywów jest problem zaniku pisma w świecie, gdzie stan wojny jest stanem naturalnym. Jeśli kiedyś w czasach pokoju dużo czytaliśmy, jeśli pisaliśmy książki, drukowaliśmy książki, chodziliśmy do bibliotek, to teraz ewolucyjnie oddalamy się od pisma, ono traci dla nas coraz bardziej na znaczeniu czy, jak kto woli, tworzy się język prywatny. […] Dzięki wojnie oddalamy się nie tylko od ogólnego języka niemieckiego, lecz także od literackiego. Język stanowi zbiór symbolicznych dźwięków, pochodzi z kosmosu niepoznawalnych, a przede wszystkim nigdy niezgłębionych form. […] Zanik naszej umiejętności pisania jest, można powiedzieć, procesem zamierzonego zapominania. Nie ma już nikogo, kto urodził się w czasach pokoju. Pokolenie, które po nas przyjdzie, będzie pierwszym budulcem nowego człowieka. Niech żyje wojna – czytamy w powieści Krachta. Czy w kontekście powyższego fragmentu da się wyświadczyć jego autorowi bardziej niedźwiedzią przysługę, jak nagranie płyty inspirowanej jego powieścią i trasa koncertowa w ramach jej promocji?

Smutno, bo po Tu będę wiele się spodziewałam. W ostatnich latach nurt związany z popowo-muzyczną adaptacją dzieł literackich ma się świetnie i owocuje wieloma interesującymi projektami. Fantazman nie udźwignął ciężaru trudnej sztuki transpozycji medialnej, co gorsza – wziął się za nią niejako wbrew sensowi interpretowanej książki. O ironio, posępna wizja Krachta znalazła w Tu będę swoją realizację – utopijne wizje zamieniły się w swoje pokraczne przeciwieństwa, a słowo pisane uległo wyparciu, zastąpione bardziej wymyślnymi sposobami komunikacji. Tylko muzyki Sebastiana Pypłacza żal – to naprawdę dobry materiał, który z powodzeniem mógłby wypełnić samodzielną płytę muzyka. Co poddaję pod rozwagę w kontekście przyszłych działań i tą przyjacielską radą – kończę.

Malwina Mus-Frosik

(ur. 1987) – doktor literaturoznawstwa związana z Wydziałem Polonistyki UJ. Zainteresowana związkami literatury z popkulturą – bada działalność Marcina Świetlickiego, chętnie zajmuje się krytyką literacką, okazjonalnie także muzyczną.