Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Show must go on („The Morning Show”)

Recenzje /

„Spojrzenie na życie ludzi, którzy pomagają Ameryce wstać codziennie rano. Ciekawe wyzwania prowadzących ten telewizyjny rytuał” – choć tak beznadziejny opis („ciekawe wyzwania” to, wziąwszy pod uwagę tematykę serialu, sformułowanie co najmniej ryzykowne) bynajmniej nie zachęca do obejrzenia pierwszego serialu wyprodukowanego przez Apple TV, nie dajcie się zwieść pozorom. Naprawdę jest co oglądać. 

Tytułowy The Morning Show to poranny program śniadaniowy, od lat prowadzony przez gwiazdorski duet – Alex Levy (Jennifer Aniston) i Mitcha Kesslera (Steve Carell). Gdy mężczyzna zostaje oskarżony przez swoje współpracownice o molestowanie seksualne, decyzją władz stacji ma natychmiast zniknąć z anteny. Z kolei bohaterka Aniston musi w pojedynkę stawić czoła skandalowi i przekonać Amerykanów, że informacje, które wyszły na jaw, zszokowały wszystkich, nie tylko widzów.

W możliwie najszybszym i najskuteczniejszym ratowaniu strat wizerunkowych pomóc ma również obrotny dyrektor programowy, Cory Ellison (Billy Crudup) – to właśnie on w niepokornej dziennikarce z prowincji, która mimowolnie stała się bohaterką viralowego wideo, dostrzega nową twarz programu. Ostatecznie Bradley Jackson (Reese Witherspoon) zajmuje wolne miejsce u boku Levy, rozpoczynając nowy rozdział w historii TMS. 

„The Morning Show”, fot. mat. prasowe

Tyleż eufemistyczne, co kluczowe hasło, które raz za razem powraca w serialu, brzmi „kultura pracy”. Wśród mnóstwa niewygodnych pytań pojawia się między innymi takie: co z tą właśnie kulturą pracy – czyli, innymi słowy, z systemem niepisanych reguł – było nie tak? Czy stwarzała warunki do niedopuszczalnego przekraczania granic? Czy ludzie z najbliższego otoczenia Kesslera, spędzający z nim mnóstwo czasu w studiu, za kulisami, na delegacjach, rzeczywiście nie wiedzieli, co się dzieje, czy może tolerowali to lub bagatelizowali z powodu jego statusu? W jednym z najlepszych (obok fenomenalnego epizodu z Las Vegas) odcinków pokazana zostaje urodzinowa feta na cześć Kesslera – jej scenariusz w całości opiera się na celebracji maczyzmu. Pełna kiczu scena ma w sobie ogromny potencjał deziluzji. Uświadamia widzom niebezpieczeństwo drzemiące w podobnej niefrasobliwości. Kontrastem dla tego flashbacku jest przecież codzienność kobiet w studiu: to one muszą się mierzyć z szargającymi reputację plotkami i kąśliwymi uwagami członków ekipy, to one są otwarcie potępiane, to im przełożeni zamykają usta. 

Przesadą byłoby nazwanie The Morning Show serialem z misją, przyznać jednak trzeba, że to dzieło doskonale skrojone na swoje czasy – epokę #MeToo, w której już nie wystarczy strącić z piedestału mężczyzn i oddać głos uciszanym dotąd kobietom. Epokę, w której bierze się pod uwagę jeszcze fakt, że nic nie dzieje się w próżni. Dlatego tak ważne jest pokazanie, jak wiele różnych czynników, postaw i decyzji ma wpływ na kształtowanie się i krzepnięcie przemocowych schematów. Dowodu na to, że schematy te przyjmować mogą najrozmaitsze, najbardziej nieoczywiste warianty, dostarcza frapująco (do pewnego momentu) poprowadzony wątek Hannah Shoenfeld (Gugu Mbatha-Raw), ale także historie Mii Jordan (Karen Pittman) czy pary zakochanych współpracowników, którym atmosfera skandalu znacząco komplikuje relację.

„The Morning Show”, fot. mat. prasowe

Najpierw łyżka dziegciu: czołówka jest bardzo, bardzo licha. Ale najsłabsza bezdyskusyjnie jest muzyka: kryteria, jakimi kierowano się przy jej wyborze, na zawsze pozostaną dla mnie niezgłębioną tajemnicą. Utwory albo zupełnie nie pasują do scen, którym towarzyszą, albo niepotrzebnie je trywializują, albo wręcz przeszkadzają w oglądaniu. Zupełnie jakby ktoś z zamkniętymi oczami odpalał przypadkowe piosenki i bez przesłuchiwania ich stwierdzał: niech tam, może zostać. 

Teraz słodzimy: prócz dobrego scenariusza, kilku naprawdę świetnych fabularnych rozwiązań i ewidentnej produkcyjnej sprawności, wrażenie w The Morning Show robi przede wszystkim obsada. Nie mam tu na myśli nominowanej do Złotego Globa Jennifer Aniston – w przekonującym odgrywaniu swojej roli poza wyraźnymi ograniczeniami mimiki przeszkadzają jej nikłe zdolności aktorskie. A szkoda, bo Alex Levy, która poświęciła wszystko pracy, więc o zawodowe przetrwanie w „męskim świecie” walczy jak lwica, jest postacią z dużym potencjałem. Widać to choćby w scenie kłótni bohaterki z nastoletnią córką, rozpieszczoną i niedopieszczoną jednocześnie – o ile przekleństwa kierowane w stronę rodziców to dość standardowy element ekranowych konfliktów, o tyle odwrócenie ról i włożenie w usta matki kilku do bólu szczerych fraz to novum przynoszące odświeżający efekt. O niebo lepiej prezentuje się nominowana do nagrody w tej samej kategorii Reese Witherspoon. Z powodzeniem kreuje kolejną – po Madeline Mackenzie z Wielkich kłamstewek – charyzmatyczną postać. 

Znanemu głównie z komediowych ról Steve’owi Carellowi udaje się pokazać nie tylko wielkie ego okrytego niesławą Mitcha Kesslera, ale także coś śliskiego, nieuchwytnego i wywołującego dyskomfort. Mark Duplass jako Chip Black początkowo sprawia wrażenie zbyt roztargnionego jak na producenta programu – paradoksalnie, im usilniej i nieudolniej próbuje ocalić zagrożone stanowisko, tym bardziej ludzki się wydaje. W pewnym momencie zaczynamy widzieć w nim porządnego albo przynajmniej przyzwoitego gościa, otoczonego wieloma znacznie gorszymi typami. Najmocniej zarysowaną, najbardziej magnetyczną i rewelacyjnie zagraną postacią (nie tylko męską) pozostaje jednak wspomniany już dyrektor programowy, cyniczny Cory Ellison – obdarzony szóstym zmysłem, absolutny profesjonalista. Jeśli ktoś tutaj naprawdę zasłużył na statuetkę (może jeszcze zgarnąć dwie – Amerykańskiej Gildii Aktorów Filmowych i Critics’ Choice Awards), to właśnie Billy Crudup, słusznie nazywany „tajną bronią tego serialu” lub „kradnącym show”. Ten bohater zdaje się zawsze o krok przed innymi; doskonale zna swoje cele i sposoby ich osiągnięcia. Wie, czego chcą widzowie, i wie, jak im to dać. Strategia pokazywania Ellisona w akcji i ukrywania – póki co – bardziej prywatnego oblicza sprawdza się znakomicie. Im mniej o nim wiemy i im więcej stwarza pozorów, tym większą ciekawość wzbudza. 

„The Morning Show”, fot. mat. prasowe

Równie ciekawe jest przyglądanie się – nie pierwszy raz odsłanianym, a jednak wciąż fascynującym – kulisom pracy w telewizji. Strategie zarządzania damsko-męskimi relacjami (dobrowolnymi i przemocowymi) to główny, acz wcale nie jedyny z podejmowanych w serialu wątków. Akcję napędzają również napięcia w strukturach stacji, krótkoterminowe sojusze i ciosy poniżej pasa, byle wygrać własną bitwę. The Morning Show nie pozostawia złudzeń w jeszcze jednej kwestii – to, co odbiorcy widzą i słyszą, czego się dowiadują, zawsze musi być odpowiednio przygotowane, opracowane. Tak wielkoformatowe przedsięwzięcie działa jak potężna machina; kiedy jeden element zaczyna szwankować, trzeba go naprawić, nim dojdzie do kolejnych usterek. Cokolwiek by się działo, show must go on – dlatego Mitch musi zniknąć z pola widzenia; dlatego konieczna jest interwencja Cory’ego; dlatego Alex robi dobrą minę do złej gry i próbuje nie dać się wygryźć. I tak dalej, i tak dalej. Dlatego też pojawienie się nieokrzesanej panny Jackson wywołuje tak wielkie poruszenie – nie interesuje jej zachowanie pozorów, utrzymanie fasady. Nie chce brać udziału w starannie wyreżyserowanej szopce. Chce poznać prawdę i przekazać ją światu. Choćby miała pogrążyć wszystkich. 

Właściwie sama nie wiem, czyją stronę trzymam. Skrycie zazdroszczę Alex zawodowej pozycji, rozpoznawalności, luksusów? Potępiam niektóre z decyzji podjętych przez nią, by tego nie stracić, czy widzę w niej kogoś, kto twardo stąpa po ziemi i po latach nie ma już żadnych złudzeń? Czy aby na pewno wolałabym być jak Bradley – owszem, trochę zbyt naiwna i niepokorna, ale z dobrymi intencjami? Twórcy zdają się wyczuwać te dylematy i wiedzą, jak je rozgrywać. W finale przewrotnie stawiają wszystkich – i widzów, i postaci – w obliczu pytania: czy cena, jaką trzeba zapłacić za prawdę, może okazać się zbyt wysoka? Zanim – o ile w ogóle – powstanie drugi sezon, każdy może szukać odpowiedzi na własną rękę. 

Aleksandra Kumala

(ur. 1995) – kulturoznawczyni, doktorantka UJ, współredaktorka tomu „In(ter)wencje. Analizy kulturoznawcze”. Niegdyś zagorzała fanka Ich Troje i „Zbuntowanego anioła”, obecnie skłania się raczej ku Glenowi Hansardowi i kinu indie (choć sentyment pozostał). Teksty o filmach i literaturze publikuje też na łamach „Dwutygodnika”, „Fabulariów” czy „Przekroju”. Pochodzi z Chrzanowa, mieszka w Krakowie, uwielbia Wrocław. Chipsom nigdy nie odmawia.