Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Sentymentalne porno („Love”)

Recenzje /

„Momenty były” – w tych dwóch słowach można by w zasadzie zamknąć relację z najnowszego filmu Gaspara Noé Love. Na szczęście, oprócz „momentów” reżyser serwuje nam jeszcze fabułę – opowieść w zasadzie skądinąd znaną, a mimo to wciąż intrygującą.

Znamy już tę historię. Kino lubuje się w opowieściach o wielkiej namiętności, jej niszczącej, uzależniającej sile, która z beztroskich kochanków zmienia dwoje ludzi w zaciekłych wrogów, prowadzących ze sobą miłosną walkę na śmierć i życie. 9 i pół tygodnia, Ostatnie tango w Paryżu, Bliżej, kolejne ekranizacje Nudy, Gorzkie gody, nasza rodzima Szamanka czy choćby lukrowane Pięćdziesiąt twarzy Greya – we wszystkich tych filmach poznajemy historię pary, której miłość spłonęła na popiół w ogniu namiętności. Pod tym kątem film Gaspara Noé nie wnosi do dyskusji nic nowego, jest wręcz do bólu banalny. Reżyser uzupełnia swoją historię o to, czego jednak w wyżej wymienionych filmach zabrakło – seks. Owszem, tam też były momenty, ale jakieś takie ugrzecznione, niedopowiedziane, kręcone „przez szklankę” albo przy zgaszonym świetle, każące się raczej domyślać tego, jak bawią się filmowi kochankowie, niż to prezentując. Gaspar Noé pokazuje swoich bohaterów z pornograficzną dokładnością, stawiając pytanie o granice pomiędzy erotyką a pornografią oraz o to, jak daleko możemy posunąć się w kinie, chcąc pokazać romans dwojga ludzi, w którym przecież czego jak czego, ale seksu nie brakuje. Odpowiedź Noé brzmi: aż do końca. Nawet jeśli w konsekwencji sceny te mają wypełnić więcej niż połowę filmu. No i wypełniają.

Chcę robić filmy z krwi, potu i spermy. To jest esencja życia – mówi reżyser ustami głównego bohatera, aspirującego filmowca, jakby tłumacząc się widzom ze swoich decyzji artystycznych. Chcę zrobić sentymentalny film o pieprzeniu. Taki, w którym miłość i seks splatają się w jedno. Ja sam jestem sentymentalny – dodaje kilka scen później. I coś w tym jest. Bohaterowie są zlepkami klisz (Ona – tajemnicza femme fatale, której apetyt na seks może konkurować jedynie z apetytem na wszelkiej maści narkotyki; On – z jednej strony wrażliwy i sentymentalny artysta, samolubny dupek z drugiej), ich dialogi brzmią jak wyjęte z XIX-wiecznego romansu o zabarwieniu erotycznym, a paryskie kadry, w których prowadzą rozmowy po to, by już po chwili zacząć uprawiać w nich miłość, wyglądają dziwnie znajomo. Ciekawa jest również pewna cytatowość filmu i gra z konwencją przedstawiania scen erotycznych w kinie głównego nurtu, choćby przez dobór muzyki, która towarzyszy bohaterom podczas miłosnych uniesień (raczej nie usłyszmy tu pościelowych standardów). Choć puszcza internetu jest gęsta i można w niej odnaleźć filmy tego gatunku, o jakich się naszym filozofom nie śniło, w imię zasady widziałeś jeden – widziałeś wszystkie, reżyser podąża dobrze ubitym szlakiem i Love miłosnym repertuarem momentów nas raczej nie zaskoczy. Co więcej, wprawne oko estety doceni nienachalną pracę kamery, dyskretny montaż i grę światłocieni na obnażonych biustach i pośladkach: seks przedstawiony w Love, choć posunięty do granic obsceny, jest wciąż estetyczny i w zasadzie cieszy oko. Niestety nie wiem, jak bardzo może ucieszyć w wersji 3D. Wersję 2D oceniam na czwórkę z plusem. Ale tyle o momentach. Film ma wszak jeszcze fabułę! A tytuł jego nie seks, a miłość. Przejdźmy więc do miłości.

Zacznijmy od ram opowieści. Pierwsza scena: Ona i On, fatalne zauroczenie i namiętność, w której spalają się oboje. On – student szkoły filmowej; Ona – aspirująca malarka, no i Paryż. W Paryżu jego mieszkanie, w mieszkaniu łóżko, które niejedno widziało. Druga scena: niestety, dziś w jego łóżku śpi inna kobieta, w pokoju obok gaworzy słodki bobas o złotych kędziorkach. Artystyczny bałagan został uprzątnięty, ubrania wiszą grzecznie w szafie zamiast się walać po podłodze, plakaty ze ścian zostały zerwane, ściany śnieżnobiałą gładzią pociągnięte, a bohater pożegnał się z artystycznymi aspiracjami, zapuścił wąsy i wyhodował piwny brzuch. Panuje wszechobecna frustracja, wzajemna niechęć, w powietrzu unosi się zapach fizycznej i duchowej impotencji. Nasz bohater otrzymuje zagadkowy telefon od zaniepokojonej matki tej pierwszej, tej, z którą nie dzieli swojego drobnomieszczańskiego piekiełka, co na chwilę wybudza go z letargu. Trybiki w maszynie pamięci zaczynają pracować, a przed oczami staje mu Ona: ta, która powinna dzielić z nim łóżko – Elektra. Murphy, bo tak naszemu bohaterowi na imię, pod wpływem nagłego ataku tęsknoty za Tą Jedyną, Ale Utraconą zażywa podarowane niegdyś przez nią opium i pogrąża się we wspomnieniach.

Historia romansu Murphy’ego i Elektry utkana jest ze strzępków wspomnień, przebłysków pamięci i tęsknoty za niegdysiejszymi śniegami. Stąd też brak linearności w prowadzeniu narracji i obecność wątków, które nie uzyskują rozwinięcia i pojawiają się w filmie niejako przypadkiem. Zamiast przebiegu przyczynowo-skutkowego otrzymujemy tematyczny katalog scen z minionego romansu. Jak łatwo można się domyślić, dużą część wspomnień Murphy’ego wypełniają właśnie momenty. Bo i z momentów zdawał się składać jego burzliwy związek z Elektrą. Czy jednak to, co ich łączyło, można nazwać miłością? A co, jeśli łączyła ich jedynie namiętność? Pytania te nasuwają się same, kiedy z ust bohaterów zamiast słów kocham cię i obiecuję, że cię nigdy nie opuszczę (notabene powtarzanych przez bohaterów z zastraszającą częstotliwością, ocierającą się o granice kiczu) zaczynają coraz częściej padać wzajemne oskarżenia, wyzwiska i deklaracje nienawiści, zwieńczone ostrym seksem, pieczętującym tymczasowy rozejmem. W poszukiwaniu coraz mocniejszych wrażeń w paryskich zaułkach, klubowych toaletach, parkach i knajpach dla swingersów, zdają się tracić z oczu miłość, której poświęcone jest gro rozważań przewijających się na ekranie. Można wręcz odnieść wrażenie, że Murphy i Elektra nie wiedzą, czym jest miłość, być może wcale się nie kochają, jednak wzajemne pożądanie jest silniejsze niż rozsądek i nie pozwala im zakończyć tej znajomości. To właśnie namiętność wydaje się być właściwym tematem filmu, tak jak i pytanie, czy miłość i namiętność to to samo? I czy namiętność może występować bez miłości? Tak czy inaczej jedno jest pewne: ten romans musi skończyć się źle. No i się kończy. Bycie ze sobą na zawsze (lub co gorsza: póki śmierć nas nie rozłączy) w związku, w którym jest tak wiele ognia, prędzej czy później musi spalić obie strony na popiół. No i spala.

Choć całość raczej nie powala z nóg i obfituje w liczne dłużyzny wpędzające w filmową drzemkę, z której nawet co pieprzniejsze momenty nie są nas w stanie wybudzić, generalnie Love obejrzeć warto. Chociażby po to, żeby zobaczyć, jak mogłyby wyglądać hollywoodzkie romanse, gdyby ich reżyserzy mieli odwagę przedstawić je ze wszystkimi szczegółami. Jednego możemy być pewni: jesteśmy świadkami narodzin filmu kultowego, walentynkowej pozycji obowiązkowej każdego kinomaniaka. Co tu dużo mówić, Kim Basinger ujeżdżająca Mickeya Rourke w strugach deszczu może schować się w żeńskiej szkole klasztornej, a kontrowersyjna niegdyś Szamanka Żuławskiego po Love może zostać wyemitowana w porannym paśmie śniadaniowym. Love zdecydowanie wyznacza nowe standardy dla kinowej erotyki – i jeśli będzie to szło w parze z estetyką (a w tym filmie idzie), to generalnie nie mam nic przeciwko.

 

Love, Gaspar Noé, Belgia, Francja 2015