Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Schronienie przed traumą lockdownu. O hermetycznej elektronice Sasu Ripattiego

Artykuły /

Może to kwestia pokoleniowa, ale 2020 to zdecydowanie najdziwniejszy rok, jaki pamiętam. W marcu, wykorzystując skłonności eskapistyczne, postanowiłem znaleźć nutki, w których będę mógł się schronić. Zamieszkać. I jeśli za wiele lat córka zapyta mnie, co wtedy pomogło mi przetrwać świadomość namacalnej dystopii, to oczywiście odpowiem, że muzyka. A jaka konkretnie, tato? Otóż, pod względem równowagi emocjonalnej, lockdown uratowały mi nagrania fińskiego producenta, Sasu Ripattiego. 

Zacząłem dość przewidywalnie – od nowej, zaskakująco mało reprezentatywnej dla jego twórczości płyty zatytułowanej Rakka. Następnie wróciłem do czterech pozycji obchodzących w tym roku dwudziestolecie – Entain, Vapaa Muurari Live i Multili, a także do słynnego Vocalcity. Wszystkie otuliły mnie namiastką estetycznego bezpieczeństwa. Nie oferowały prostych rozwiązań, raczej skłaniały do nienachalnej refleksji. Intuicyjnie schodziłem głębiej. Zanurzyłem się ponownie w znajomych, choć rzadko odwiedzanych przestrzeniach. Odkryłem też dla siebie dotąd obce wyimki z dyskografii Fina. Jej eklektyzm i rozstrzał ma specyficzną aurę. Pozornie działający w dwóch osobnych nurtach – ambientowym i tanecznym – Ripatti w istocie brzmi zwykle, jakby w nieskończoność sam siebie remiksował. Czterdziestoczteroletni dziś muzyk zaczynał od gry na bębnach, a jego pierwszą miłością był jazz. Te korzenie częściowo tłumaczą unikalne i bardzo charakterystyczne podejście do „tętna pulsu” i narracji. Ripatti tworzy oddychające organizmy soniczne, gdzie obok urodziwego tematu przewodniego zawsze coś w tle żyje swoim życiem. Drga, cyka, bulgocze. Uważny i cierpliwy słuchacz doświadczy tu zachwytu nad biologią dźwięku. Ujrzy odzwierciedlenie przyrodnicznych procesów w zupełnie innej skali mikrokosmosu. Podobną subtelność wykazywali w tych rejonach tylko Matthew Herbert i Jan Jelinek.

Artysta, działający z początku pod pseudonimem Vladislav Delay, wyspecjalizował się w amorficznych kolażach z pogranicza analogowych pogłosów dubu i cyfrowej postrytmiki glitchu. Na wydanych w 2000 albumo-kompilacjach Entain i Multila pozornie niedopasowane partie próbują po omacku wejść ze sobą w dialog. Nieporadnie drepczące w miejscu, statyczne pluski szukają porozumienia, ale mimo wszelkich starań ostatecznie nadają na odmiennych falach. Pęknięte urywki basowe, pojedyncze ścinki perkusyjne, nieobecne plamki syntezatorów i strzępki ledwo słyszalnych, przetworzonych głosów robią wrażenie zagubionych odrzutów z właściwych sesji, którym nie było dane zaistnieć w regularnym układzie znaczeń. Losowe zestawienia tych elementów mają w sobie coś z anarchii improwizacji. Ale w zwiędłym, wyblakłym krajobrazie tekstur trudno nawet o przebudzenie świadomości, nie wspominając o olśnieniach. Jeśli coś z nich w ogóle promieniuje, to jakby ukryta na dnie jeziora nostalgia, wykrywalna dopiero po dłuższym czasie.

Ów medytacyjny aspekt sięgnął ekstremum w testującej percepcję, godzinnej suicie Anima oraz jej koncertowym uzupełnieniu pod tytułem Naima. Nagrania te zmierzają zupełnie donikąd, ale poprzez sam fakt dłubania w dźwiękowej materii budują pomost między tradycją malowniczego industrialu i bliżej nieokreślonego post-techno. Łatwo byłoby dostrzec w nich dystopijną wizję opustoszałych terenów przyszłości. Zbyt wiele tu jednak intymności, a nawet zmysłowości. Kolejno dochodzące ścieżki dosłownie „pocą się” przed naszymi uszami, tyleż obślizgłe, co kuszące. Z czysto technicznej perspektywy ciężko ustalić, czy ten proces jest generatywny, drobiazgowo zakomponowany, improwizowany, czy może łączy różne metody. Czujemy się jak w półśnie, gdy docierające do nas bodźce zewnętrzne mieszają się z wewnętrznymi projekcjami. Tę hermetyczną formułę Delay z powodzeniem eksplorował na wielu późniejszych dziełach sygnowanych tym pseudo, choćby The Four Quarters czy Whistleblower.

Luomo to zdecydowanie najbardziej popularny kryptonim Ripattiego. A debiutancki album projektu, Vocalcity z maja 2000, powszechnie uznaje się za kamień milowy microhouse’u. Obwoluta przedstawia zbliżenie dyskotekowej kuli, zaś tytuł to gra słów z kategorią „vocal house”. Sasu spróbował swoich sił w nurcie klubowo zdekonstruowanego popu i odniósł spektakularny sukces. Powierzchownie minimalistyczny, w duchu chłodnej estetyki niemieckich labeli z kultowym Kompaktem na czele, w istocie materiał ten zachwycał wielopiętrową architekturą i ciepłymi, wilgotnymi, dosłownie namacalnymi fakturami. Ceniony krytyk Philip Sherburne odważył się nawet zauważyć, iż etykietki „mikro” i „minimal” to w przypadku Vocalcity mylny trop. Podobnie jak Steve Reich w swoich dłuższych, zespołowych utworach z lat 70., Luomo operuje raczej w skali makro, gdzie nieustanne mutacje wiodącej pętli nawarstwiają aranż. I uzyskuje dzięki temu niespotykany stopień „akumulacji groove’u”.

Ludzkie głosy są tu pierwszoplanowe, ale inaczej niż w stereotypowym deep house’ie. Dramaturgiczne cięcia montażowe i didżejskie filtry, zamiast je depersonalizować, nadają im jeszcze więcej romantyzmu. Wokale pojawiają się i znikają, w rozmaitych konfiguracjach – jako ledwo zauważalne, odległe echa, bliskie oddechy i szepty, wreszcie jako typowy lead. Ripatti manipuluje emocjonalną czytelnością ujawnianych w danej chwili fragmentów tekstów. Igra z przeźroczystą semantyką klubowych hooków. Bawi się ich interpretacyjną dowolnością. Rozumie, za czym chce podążać słuchacz, więc długo zwleka z klarowną ekspozycją linii melodycznej. Przez to kilkunastominutowe „piosenki” z Vocalcity można odczytywać jako podwójne reworki. Z jednej strony to wodniste rewersy nigdy nieopublikowanych, stricte komercyjnych radiowych hitów. A z drugiej parkietowe wersje ospałych, rozlazłych impresji Vladislava Delaya. Duch w maszynie pozostaje ten sam.

Następny album ujawniony pod tym aliasem, czyli The Present Lover (2003), można w portfolio Ripattiego sklasyfikować jako easy listening. Odważna wolta podzieliła fanów. Dla jednych było to „o jeden most za daleko” i bezwstydny sell out. Inni docenili zgrabny flirt z kiczem i umiejętne lawirowanie między właściwościami użytkowymi a poststrukturalnymi zawiłościami materiału. Nagle ukryta przebojowość Vocalcity przemówiła seksownie w guście mainstreamu lat 80. Z okładkowego zdjęcia spogląda z chłodnym, wyniosłym spojrzeniem modelka Ananda z renomowanej agencji Elite. Brakuje jej jednak ręki. Tym samym artysta wysyła sygnał, że po warholowsku podejmuje dialog z rytuałami późnego kapitalizmu. Ląduje w pół drogi między blichtrem nocnej rotacji Fashion TV i prowokacyjną parodią konsumpcjonizmu (o kilka lat wyprzedzającą założenia vaporwave’u). Pod powłoką nieskazitelnie uwodzicielskiej mieszanki brytyjskiego New Popu i amerykańskiego R&B kryje się… pustka.

Skromny Fin regularnie nagrywał dalej, stając się niepodrabialną marką, klasą samą w sobie. Reszta longplayów Luomo (Paper Tigers, Convivial i Plus), choć mniej spektakularna, poszerzyła pole inspiracji o ślady electro, italo, IDM i 2-stepu, równolegle składając hołd klasyce chicagowskiego house’u. Karygodnie przeoczony wydaje się projekt poboczny Uusitalo, którego trzy albumy (Vapaa Muurari Live, Tulenkantaja i Karhunainen) stanowią melodyjne studium autorskiego tech-house’u – niby instrumentalny poligon doświadczalny dla nagrań Luomo. Listę można kontynuować, przykłady mnożyć (dodajmy tu remiksy utworów innych artystów). I żal tylko, że mimo propozycji, nie doszło do współpracy Luomo z Kylie Minogue, której ambitna kolekcja Body Language zdradzała sporo pokrewieństw z feelingiem The Present Lover. To jeszcze jeden fascynujący rozdział w dziejach popowej fantastyki (obok Rothera występującego na Low Bowiego, Kraftwerk produkujących Bad Michaela Jacksona, a LCD Soundsystem – Britney Spears).

Tymczasem najnowszy epizod tej historii, a więc tegoroczny album Rakka (sygnowany pseudonimem Vladislav Delay), to chyba najbardziej szokujący zwrot w całej karierze Ripattiego. Ponoć zainspirowany wędrówkami po arktycznych pustkowiach tundry, artysta jednym zamaszystym gestem niemalże przekreślił całą swoją dotychczasową drogę estetyczną. Setki kilometrów przebytych w milczeniu w obecności żony i córki zaowocowały diametralną zmianą muzycznej koncepcji. Symptomatyczne, że Rakka nadeszła wraz z koszmarem pandemii. Po subtelnym pięknie zostały ledwie zgliszcza. Zniknęły wycyzelowane kolaże, podprogowa gra niuansów, luksusowa feeria barw i urywki chwytliwych refrenów. W ich miejsce pojawiła się bezkompromisowa fuzja surowości power noise’u i brutalnej ekspresji death metalu. Katartyczne spotkanie twarzą w twarz z naturą. Rzecz drażniąca, ale im dalej w las, tym coraz mocniej intrygująca. Wpierw kłuje niczym bolesny metakomentarz do traumy mijającego roku. Potem stopniowo ją oswaja i leczy.

Projekt „Kultura w akcji” jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.