Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Sądźcie mnie! (Janusz Głowacki „Przyszłem”)

Recenzje /

Gdy Andrzej Wajda proponował Januszowi Głowackiemu współpracę przy planowanym filmie o Lechu Wałęsie, stwierdzał dobitnie: jedno wiem na pewno: będzie się nazywał „My, naród polski”. Szczęście w nieszczęściu, autorowi Paradis udało się odwieść reżysera od tego pomysłu. Niestety, Wajda i tak nie oszczędził nam romantyczno-heroicznego tonu, bo niefortunny podtytuł, jaki ostatecznie nadał Wałęsie, expressis verbis wyraził to, czego i tak się spodziewaliśmy. Odtąd można było iść o zakład, że wszelkie obawy związane z produkcją okażą się słuszne. Potwierdził je karkołomny film.

Nic zaskakującego, że Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej już we wstępnej selekcji odrzuciła Wałęsę. Decyzja Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, by w rywalizacji do Oscara wysunąć kandydaturę filmu Wajdy, także była do przewidzenia. A że tym razem z tą dydaktyczno-pomnikową i, co smutne, nieciekawą historią odpadliśmy już w przedbiegach o nominację, to chyba dobrze. Nikt nie nabrał się na tyle, by film, którego główną zaletą jest to, że – sygnowany dwoma wielkimi, uznanymi nazwiskami – porusza jeden z najważniejszych tematów historii najnowszej, uznać za wybitny. Umówmy się: nominacje w poprzednich latach dla Katynia i W ciemności to i tak było bardzo dużo i na wyrost. Być może kredyt na wyróżnianie naszych słabych filmów, nurzających się w rodzimej historii i pretendujących do miana uniwersalistycznych obrazów, uległ wyczerpaniu. W każdym razie naiwne, jednowymiarowe pielęgnowanie kolejnego narodowego mitu w przypadku Wałęsy nie przeszło.

Czy Wałęsę dałoby się jednak odratować? Jak najbardziej. By się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć po pierwotny scenariusz, którego zarys Głowacki prezentuje w Przyszłem. Na szczęście jeszcze do dziś po niektórych księgarniach – książka ukazała się w październiku ubiegłego roku, tuż po premierze filmu – z nonszalancją spaceruje autor (trzeba przyznać, że grafika umieszczona na obwolucie prezentuje się świetnie), dzięki czemu mamy możliwość konfrontacji finalnego efektu z niezrealizowanym założeniem.

Warto przeczytać Przyszłem choćby dla samego pomysłu, jaki na Wałęsę miał pisarz. Podczas lektury trudno wyzbyć się wrażenia, że oglądamy film na nowo i, jak łatwo się domyślić, porównanie wersji kinowej z projektem Głowackiego nie wypada na korzyść Wajdy. Gdyby pozostawić scenariusz w jego pierwszym, bądź też kolejnym – w gruncie rzeczy także zgodnym z zamysłem Głowackiego – wariancie, do kin trafiłaby świeża, pomysłowa i niejednoznaczna opowieść. Co szczególnie ważne, byłaby to historia Wałęsy, nie narodu. Człowieka, jak wiemy, uwikłanego w sieć paradoksów.

Wajda ostatecznie uparł się, by o Wałęsie opowiedzieć linearnie. Odrzucił dwa scenariusze, w tym propozycję alternatywną, którą Głowacki napisał już stricte pod niego (nie była to w pełni linearna historia, ale już z nieco „ocieplonym”, jak chciał reżyser, wizerunkiem Lecha). Co tym bardziej dziwi, bo rzekomo przyznał, że ma to być film artystyczny, coś o jego [Wałęsy] stawaniu się.

Na szczęście w Przyszłem Głowacki swój spór z Wajdą zbywa zaledwie w kilku zdaniach. Podobno Harold Pinter, jak chciał się zemścić na żonie za to, że go zdradza, zerżnął jej kochanka. Ja nie mam takich możliwości. Gdy wspomina o tym, jak bardzo Wajdzie zależało na przychylnej opinii Wałęsy, podsumowuje: Pomyślałem, że warto by taką scenę nakręcić, że po tych trzech dniach [po których były prezydent miał ustosunkować się do filmu] Wałęsa się rzuca na Wajdę i zaczyna go dusić, a Andrzej broni się, okładając go laseczką. O ekipie, z którą współpracuje Wajda, napomyka ironicznie: Tam w ogóle jest tak, że się wszyscy Wajdy boją. To jest bardzo zabawne i ja bym to opisał, żebym się nie bał. Ale wróćmy do scenariusza. I to właściwie tyle.

Bo też w żadnym stopniu nie jest to książka o kłótni rozgoryczonego pisarza z reżyserem. Na pewno Głowacki, świadomy finalnego efektu, jest rozczarowany. Nie to jednak stanowi istotę jego, solidnej przecież i przekonującej, literatury. Przyszłem, książka na pozór opowiadająca o pisaniu scenariusza, to powieść w sensie encyklopedycznym (określenie Krzysztofa Vargi) podsumowująca realia PRL-u i stawiająca diagnozę dzisiejszego, posmoleńskiego, spolaryzowanego społeczeństwa.

Co do obrazu PRL-u, zaznaczę od razu, że jest to oczywiście perspektywa Głowackiego: kontestującego rzeczywistość Polski Ludowej pisarza, bywalca inteligenckich imprez stolicy, uczestnika sierpniowych wydarzeń w Stoczni Gdańskiej w roku ’80 (nieangażującego się jednak bezpośrednio w działania opozycji). Niewątpliwie narzuca ona pewną optykę, która u niektórych może budzić wątpliwości, ponieważ projektuje określony sposób reprezentacji, co u Głowackiego jest widoczne od początku (w Wirówce nonsensu, Paradis czy My sweet Raskolnikow). Odsunąłbym je jednak na bok, bo przecież po pobycie w Stoczni Głowacki opublikował Moc truchleje, powieść, w której – jak zauważa Agata Szwendowicz – po raz pierwszy wyszedł zza zasłony ciętej ironii odgradzającej go, jako pisarza, od rzeczywistości. Na marginesie przypomnę też, że wizerunek Solidarności, jaki wyłania się z tego utworu, stoi na antypodach Człowieka z żelaza. Bohaterem jest tu biedniutki gogolowski człowieczek, przez przypadek zaplątany w strajk, nieświadomy, że w pewnym momencie zostaje agentem SB.

Zatem realistycznego zmysłu obserwacji z pewnością Głowackiemu nie brakuje. Poza tym wątpię, by kiedykolwiek powstał jeden, zadowalający wszystkich (by nie powiedzieć „obiektywny”) obraz PRL-u. W każdym razie Polskę Ludową w Przyszłem mamy przekrojową, wyrazistą i nośną, rzecz jasna zabarwioną stylem i poczuciem humoru, charakterystycznym dla pisarza. Głowacki daje nam kilkanaście obrazków, które, jakby nie było, są reprezentatywne dla poprzedniej epoki. Przyglądamy się Wałęsom, którzy wspólnie z sąsiadami, przed jednym telewizorem oglądają Pogodę dla bogaczy (Ten serial to było prawdziwe szaleństwo, ruch w mieście zamierał. A później, w czasie strajku, w bardzo dramatycznym momencie, odwołano posiedzenie Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, żeby obejrzeć kolejny odcinek serialu). Pisarz tasuje przed nami kadry, w których przypomina, że istniało coś takiego jak mafia bursztynowa, ścieżki zdrowia czy wszechobecna potrzeba picia. Mamy tutaj też pewną ciekawą charakterystykę: nasze narodowe postrzeganie pomnikowych bohaterów cechuje bezpłciowość, którą Głowacki określa po prostu jako sexless. Bohater zbiorowy, Solidarność – jak i zresztą cała epoka – taka właśnie była i chyba nadal jest postrzegana, co zakrawa o hipokryzję (w przeciwieństwie do scenariusza, w filmie na jakąkolwiek erotykę nie było miejsca). Podobnie z piciem – pod propagandowymi kampaniami antyalkoholowymi podpisywali się właściwie wszyscy, ale też i prawie wszyscy, równolegle i równie dużo, pili.

Przez wspomnienia Głowackiego w pełnej krasie prześwieca też polityczny makiawelizm PRL-u. W Polsce Ludowej bezpieka lała się z kranu. Poza tymi, którzy siedzieli w więzieniu, większość obywateli, włączając mnie, stała po szyję w wodzie tak mętnej, że nie było pewności, kto ma jeszcze na sobie majtki, a kto już stoi z gołą dupą. Szara rzeczywistość Polski komunistycznej, bieda, zniewolenie i upodlenie klasy robotniczej – wszystko to znalazło odzwierciedlenie w scenariuszu. Jak tłumaczy Głowacki, sceny te głównie napisał po to, by uprzytomnić i uargumentować współczesnemu widzowi (czy jak wolałby Wajda – „młodzieży”) zasadność solidarnościowego zrywu. Jednocześnie znaczna ich część do filmu nie weszła. A szkoda, bo obraz ten, mimo iż realistyczny, przepuszczony jest również przez filtr ironii i groteski, wymierzonej oczywiście w system. Dzięki niektórym dialogom (szczególnie mam tu na myśli absurdalne wymiany zdań między agentami bezpieki), przerażającym, a zarazem komicznym opisom niedorzecznego zachowania partyjnych notabli, oraz, co nacechowane pozytywnie, paradoksalnej kreacji Wałęsy (która, swoją drogą, nie odbiega przecież od prawdy) Głowacki przełamuje PRL-owski fatalizm, jednocześnie go nie infantylizując i nie redukując. Podobnie rzecz ma się z kilkoma czy nawet kilkunastoma zabawnymi scenkami, do których, jeśli zawierzyć pamięci Głowackiego, miało dojść naprawdę. Dystansujący komentarz niweluje tu powagę sytuacji i uwypukla komizm, który, będąc nieodzownym składnikiem irracjonalnej rzeczywistości, staje się środkiem do jej zrozumienia i uzasadnienia. Na przykład, Julian Stryjkowski w rozmowie z Głowackim, która dotyczyła pochówku Iwaszkiewicza, tak miał skwitować mnożące się domysły na temat odświętnego górniczego munduru, w jakim złożono do trumny ciało autora Panien z Wilka: Jarosław ich tu wszystkich chędożył, a potem wyprowadził na ludzi.

Wspomniałem wcześniej o diagnozie dzisiejszego społeczeństwa, jaką w Przyszłem kreśli Głowacki. Żadnej domorosłej socjologii czy demistyfikacyjnych teorii w książce nie znajdziemy. Od upolitycznionej wykładni i zacięcia publicystycznego pisarz także stroni. Natomiast otwarcie przyznaje, że jako ironiście z zamiłowania i przekonania, sprzyja mu obecna radykalizacja postaw i nastrojów. To dobry materiał do obróbki literackiej, bo łatwo go wyzyskać i wykpić. Sprawa rozwiązuje się na gruncie literatury, a on, pisarz-Głowacki, umywa ręce.

Nie ma powodów ku temu, by mu nie wierzyć, choć należy pamiętać, że taka deklaracja także może być elementem gry. O ile za pomocą solidnej dawki groteski, ironii oraz – co też warte uwagi – empatii, Głowacki stara się oswoić, jak sam pisze, skundloną i ohydną Rzeczpospolitą Ludową, o tyle w przypadku Polski przykrytej kirem zawiesza głos. Pisarz-prześmiewca robi krok w tył, a dotychczasowe karykaturalne wybiegi zastępuje punktową, morderczą powagą i pogardą. Polska przykryta kirem, ale za chwilę wychodzą na scenę żałobnicy i przebrani za żałobników gracze polityczni, pochlebcy, tyrani, chorobliwi intryganci, błazny. Choć i tu momentami nie brakuje ironii, niewątpliwie, sceneria jest mocno zdemonizowana: Zaczął od »bydlaka«, potem wspomniał o mojej zmarłej matce, przeleciał się po nieżyjącym ojcu i dodał, że jestem dzieckiem szczęścia, bo spotkaliśmy się w tym świętym miejscu – w innym by mnie już dawno zajebał (pod Pałacem Prezydenckim w trzecią rocznicę katastrofy smoleńskiej).

Na oglądany spektakl nienawiści Głowacki reaguje też inaczej – wzrusza ramionami. Myślę, że gdyby w jakikolwiek sposób miał odpowiedzieć na żądzę krwi, wyłożoną, dajmy na to, w ostatniej powieści Rymkiewicza, powołałby się na Kompleks polski, gdzie w jednym z końcowych akapitów Konwicki ze zrezygnowaniem pyta napotkanego spawacza: Czy mógłby pan łaskawie pierdolnąć we mnie z tego kulomiotu?. W ogóle paralela pomiędzy Przyszłem a pierwszą powieścią Konwickiego opublikowaną w drugim obiegu wydaje mi się zasadna. Głowackiego łączy z autorem Małej Apokalipsy przekonanie, że „bycie sobą” w totalitaryzmie jest właściwie niemożliwe, bo bardzo trudno o punkt odniesienia, który wykraczałby poza system. Stąd biorą się pokłady ironii przy opisie rzeczywistości, co samo w sobie jest polemiką wobec heroicznych, zmitologizowanych wyobrażeń naszej zbiorowej świadomości. Jednostce stale degradowanej do poziomu użyteczności bardzo trudno o własną suwerenność. Głowacki zdaje się mówić, że tak też było z Wałęsą. W filmie zostało z tego niewiele.

Jest jeszcze jedna rzecz, dzięki której Przyszłem wydaje się interesujące. Chodzi o jej trudną do określenia gatunkowość. Czy to jeszcze jest sylwa, czy może coś zupełnie innego, to prawdopodobnie temat na osobny tekst. Powieść w sensie encyklopedycznym, tyleż kuszące, co pokrętne określenie Vargi, daje jednak dość dobre wyobrażenie o tej książce. Trzy (a może i cztery) plany czasowe, w tym zaczyn dwóch wersji scenariusza (tutaj z czasem też nie jest po bożemu), mnóstwo pomysłów, anegdot i gotowych obrazków społeczno-politycznych, słowem – materiał na kilka dobrych historii. Partie narracyjne, eseistyczne, niekiedy przypominające wypisy z dziennika, żartobliwa Opera (w której pojawia się i akcent liryczny, który szczególnie polecam), świetne dialogi, dużo humoru i zdrowego rozsądku.

I Głowacki, którego trudno w tym wszystkim wyśledzić, bo stale kreuje i podważa swoją autorską podmiotowość. Jest pisarzem, który przyznaje się, że za darmo nigdy nie pokusi się o fałszowanie historii, a odrzucone przez reżysera sceny zapisuje, dlatego że je po prostu lubi i mu ich szkoda. To znowu staje się jedną z postaci filmu, do którego pisze scenariusz, i kimś, kto bardzo chciał wygłosić przed kamerą krótką kwestię o Wałęsie. W innym miejscu jest oczywiście bohaterem swojej literatury, a gdzie indziej zdystansowanym obserwatorem, który zachęca: Może nie mam racji, ale wolałbym ją mieć. Sądźcie mnie!.

 

Janusz Głowacki

Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy

Świat Książki,

2013

Liczba stron: 242