Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Przez sześćset stron nie ględziłby. O Widmach Łukasza Orbitowskiego

Recenzje /

Kiedy pisarz proponuje mi sześćsetstronicową książkę, mam ochotę zapytać: czy na pewno jesteś Dostojewskim? Nie chodzi o to, żeby rzecz była porządna i dziewiętnastowieczna, ani nawet o to, by podjąć któryś z podstawowych problemów egzystencjalnych. Proza Orbitowskiego jest wcale niezła, jeśli chodzi o język i kompozycję, również temat budzi emocje i z pewnością może dostarczyć materiału na stron tysiąc dwieście. Autor mianowicie próbuje odpowiedzieć na pytanie rozpalające umysły zarówno licealistów, jak profesorów zwyczajnych: co by było, gdyby powstanie warszawskie nie wybuchło? Gdyby ktoś na górze zastanowił się dwa razy, czy Sowieci na pewno będą chcieli wspomóc zaplutego karła reakcji? Albo, jak chce Orbitowski, gdyby jakiś czar pozbawił broni tak hitlerowców, jak powstańców?

Odpowiedzi jest wiele, ale najbardziej kusząca brzmi następująco: ocalałaby piękna stolica, a razem z nią szczególnie wartościowe dla społeczeństwa, patriotycznie nastawione elity. Nie zginęłoby 200 tys. osób  bez tej hekatomby trudniej byłoby Polaków przekonać do powojennego ładu. Stalinowska propaganda nie zohydziłaby rządów sanacji tak łatwo. Zamiast budować jeszcze jeden nowy dom, warszawiacy być może zastanawialiby się, czy procesy akowców są sprawiedliwe. Rezultaty tych wszystkich zjawisk trudno przewidzieć, jedno wydaje się jednak pewne: byłoby inaczej. Nie wiem, czy kryzys października 1956 albo marca 1968 okazałby się bardziej brzemienny w skutki. Być może rok 1989 nastąpiłby szybciej. Zapewne inaczej wyglądałaby polska scena polityczna, szkolnictwo, kinematografia czy literatura.

Tymczasem Orbitowski twierdzi, że nie zmieniłoby się prawie nic. Postawa pesymistyczna zawsze wygląda poważnie, zwłaszcza na tle powyższego akapitu. Ale taki pogląd sprawia, że nie ma o czym gadać. Na pewno nie przez sześćset stron.

Żebyśmy się zrozumieli – nie mam pretensji do Orbitowskiego, że napisał nie to, co chciałem przeczytać. Lubię być rozczarowywany, naprawdę. Cieszyłem się, że główny bohater, Krzysztof Kamil Baczyński, nie jest pięknym i stanowczym młodzieńcem z portretu maturalnego, ale nieporadnym autorem socrealistycznych reportaży, zdominowanym przez zrzędliwą matkę. Byłem zachwycony zołzowatością i brzydotą Basi, adresatki erotyków tak skrzętnie przepisywanych do oprawnych w kwiatki sztambuchów. Trudno to jednak traktować jako kpinę z oczekiwań czytelników natchnionej poezji, za wiele goryczy i tęsknoty do przedwojnia w tych opisach zmagań z przykrą codziennością Polski Ludowej. Znaczna część tekstu nosi cechy fan fiction – fabuła i wypowiedzi bohaterów stanowią rozwinięcie motywów znanych z twórczości Baczyńskiego, przedłużają życie widmowych postaci zaludniających tę poezję. Problem w tym, że o ile wieszcz pokolenia Kolumbów balansował na granicy kiczu i geniuszu, o tyle stylizacja języka w narracji Orbitowskiego zmierza wyraźnie ku grafomanii. Autor eksponuje jakże męskie sceny przemocy i seksu, a jednak cała książka pozostawia wrażenie ckliwości.

Co więcej, wprowadzenie kilkorga bardzo interesujących bohaterów do wielowątkowej fabuły nie zostało tak naprawdę sfunkcjonalizowane. Liczne nawiązania do tekstów polskiej kultury, z Kordianem na czele, okazały się w ostatecznym rozrachunku jałowe. Widma aspirują do istotnego uczestnictwa w debacie publicznej – trudno je bowiem odczytywać inaczej niż jako krytykę gdybania – a jednak sześćset stron to dla autora za mało, by sformułować trafne argumenty. Rozległe dialogi, w których napięcie buduje się głównie poprzez nachalne uwagi o napięciu doznawanym przez bohaterów, nie są w połowie tak interesujące jak dyskusje Batmana z Jokerem. Jeżeli Orbitowski próbował mnie przekonać, że lepiej było Kolumbom umrzeć niż przeżywać niezliczone upokorzenia stalinizmu, to się mu nie udało. Jeśli chciał zadrwić z niedosytu czytelników, zaspokajając go jednocześnie, to zrobił to raczej nieudolnie. Jeżeli nie chciał w sensowny sposób wykorzystać wątku fantastycznego, trzeba było pozostać przy suchym realizmie. Jeśli miał materiału dość na opowiadanie, nie powinien pisać powieści.

 


Łukasz Orbitowski, Widma

Wydawnictwo Literackie, 2012

Liczba stron: 618

Łukasz Łoziński

(ur. 1989) – Z wykształcenia filolog i antropolog, z zawodu copywriter i PR-owiec. Lubi free jazz i rock'n'roll.