Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Przed nami świetlana przeszłość, czyli o kryzysie wyobraźni

Artykuły /

Po roku 2019 nie spodziewaliśmy się zbyt wiele. Gdy w latach 80. dotarło do nas, że wbrew pozorom nie będziemy już wkrótce śmigać po kosmosie w naszych lśniących rakietach, poczuliśmy się z deczka przybici. W filmach takich jak Steel Frontier, The New Barbarians czy ekranizacja Drogi McCarthy’ego biedna Ziemia jest już tylko zdewastowanym pustkowiem, gdzie resztki ludzkości brutalnie walczą ze sobą o przetrwanie. Według wizji nieco mniej pesymistycznych, jak te w Uciekinierze, Łowcy androidów czy Akirze, w 2019 mieliśmy żyć w pełnych przemocy dystopiach, zmagając się z opresyjnymi systemami i pytaniami o istotę człowieczeństwa. Lepszych scenariuszy dla planety i gatunku głównonurtowa kultura nie przewidywała. Całe szczęście, że dziś wyobrażamy sobie przyszłość w jaśniejszych barwach, prawda? Prawda?

Na przełomie XX i XXI wieku przestaliśmy nagle wymyślać utopie. Ulubione niegdyś zajęcie filozofów, polityków oraz pisarzy science fiction w Polsce i całej Europie zaczęło tracić na popularności u schyłku lat 80., a wraz z upadkiem komunizmu niemal zupełnie przestało być praktykowane. Ich miejsce częściowo zajęły negatywne wizje przyszłości – krwawe dystopie, ponure postapokalipsy – ale nawet ich było jakoś dziwnie mało. Poraził nas kryzys wyobraźni skierowanej w przyszłość. I choć stawiający tę tezę w Resztkach nowoczesności Przemysław Czapliński twierdzi, iż pod koniec pierwszej dekady XXI wieku trend zaczął się z wolna odwracać, moim zdaniem łatwo dostrzec, że wciąż mamy z fantazjowaniem na temat przyszłości spory problem. Wystarczy rzucić okiem na kulturę popularną. XIX wiek miał swoje steampunkowe sny o świetlanej parowej przyszłości, wczesny wiek XX kusił nas nowymi wspaniałymi światami komunizmu i nazizmu, czasy powojenne snuły wizje podboju kosmosu, lata 80. stworzyły cyberpunk – a my? Gdzie nasze własne utopijne czy dystopijne przyszłości?

Nie chcę twierdzić, że nowych wizji w ogóle nie ma. Do katalogu dawnych lęków dołożyliśmy przecież kilka nowych, jak choćby strach przed sztuczną inteligencją (przykładem choćby thriller Transcendencja). Krąży też z pewnością mnóstwo niszowych pomysłów na przyszłość, o których po prostu nie słyszałem lub z którymi nie miałem okazji bliżej się zapoznać (jak np. solarpunk). Ale marginesy kultury i pojedyncze zjawiska to coś zupełnie innego niż potężne mainstreamowe trendy. Mam wrażenie, że jeśli już bawimy się dziś w futurystyczne spekulacje, na ogół powielamy tylko to, co już było: ejtisowe koszmary o katastrofach ekologicznych i megakorporacjach, jeszcze wcześniejsze mokre sny o bazach na Księżycu i Marsie. Z pewnością trudno byłoby wskazać jakąś głównonurtową, nowatorską, współczesną wizję przyszłości, którą dałoby się postawić w jednym rzędzie z niezrealizowanymi przyszłościami ery podboju kosmosu czy cyberpunku.

Zdaniem Czaplińskiego do głównych przyczyn zaniku myślenia utopijnego należy zaliczyć fakt, że po krwawych doświadczeniach wieku XX jako kultura nabraliśmy podejrzliwości wobec wszelkich pięknych snów o przyszłości. Wszystkie dawne utopie przerodziły się w krwawe totalitaryzmy; nawet spełniony w 1989 r. polski sen o nadejściu kapitalizmu szybko okazał się dla wielu koszmarem. Nawet dystopie nas rozczarowały: mizantropi, którzy z nieśmiałą nadzieją wyczekiwali atomowej zagłady, musieli obejść się smakiem. Trudno się w tej sytuacji dziwić, że zgorzknieliśmy, obraziliśmy się i nie chcemy już o niczym śnić. Po co? Żeby znów się rozczarować?

Ale problem sięga głębiej. Że nie tworzymy już wielkich politycznych wizji świetlanej przyszłości, jak robił to wiek XX, to może nawet i dobrze: te, jak widać, na ogół kończą się źle. Ale uciekając w drugą skrajność, wpadliśmy w kolejną pułapkę. Odmawiając wyobrażania sobie przyszłości, uwięziliśmy się w teraźniejszości.

Dlaczego jest to sytuacja niebezpieczna? Bo w wymyślaniu utopii nigdy tak naprawdę nie chodziło o to, żeby je zrealizować – to przecież z definicji niemożliwe. One istniały po to, by nam przypominać, że rzeczywistość może wyglądać inaczej niż teraz. Zachęcały do kwestionowania zastanego porządku, prezentowały alternatywy, motywowały do działania. Robiły to zresztą nawet niektóre dystopie, skłaniając odbiorców jeśli nie do buntu, to przynajmniej do zastanowienia nad kierunkiem, w jakim zmierza świat. Ale paraliż wyobraźni skierowanej w przyszłość na nowo wpędził nas w bierność. Teraz, wobec braku alternatywnych wizji, musimy uwierzyć, że niesprawiedliwa, okrutna rzeczywistość, w jakiej żyjemy, to najlepszy z możliwych światów. Musimy przyjąć filozofię wyrażoną cytatem nie wiadomo z kogo, a więc oddającym chyba samego ducha czasów: „demokracja to najgorsza forma rządów, ale nie wymyślono dotąd lepszej”. Kryzys myślenia utopijnego, jakiego dziś doświadczamy, może i chroni przed groźnymi skutkami uwierzenia w kolejną piękną wizję przyszłości, ale zarazem zachęca do fatalistycznego pogodzenia się z losem. Owszem, świat jest podły, ale inny być nie może. Najlepsze możliwe jutro będzie takie samo jak dziś – co najwyżej trochę wygodniejsze dzięki rozwojowi technologii. Dla tych, którym dzisiaj powodzi się dobrze, jest to pewnie całkiem przyjemny scenariusz – ale co mają zrobić wszyscy ci, którym powodzi się źle?

(„Łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu” – głosi inny krążący po internecie cytat nie wiadomo z kogo).

Być może jednak nie wszystko jest jeszcze stracone – bo myślenie utopijne wbrew pozorom wcale nie umarło. Że, jak twierdzi Czapliński, w literaturze polskiej już około roku 2004 nowatorskie wizje przyszłości zaczęły nieśmiało pojawiać się na nowo, to jedno. Ale mnie bardziej ciekawi co innego: fakt, że nawet podczas posuchy w latach 90. i dwutysięcznych wciąż szukaliśmy alternatyw dla teraźniejszości – tyle że nie w przyszłości, a w przeszłości.

W tym samym okresie, gdy wyobraźnia przyszłościowa wydawała z siebie ostatnie tchnienie w postaci cyberpunku, na tym samym obumierającym pniu zazieleniła się na nowo inna gałąź: steampunk . Niezrealizowana wizja świetlanej przyszłości, jaką snuto w XIX wieku, pełnej wspaniałych parowych maszyn i ogólnego dobrobytu, niespodziewanie okazała się atrakcyjna dla autorów z lat 80. XX wieku. I choć steampunkowym wizjom na ogół bliżej było do dystopii niż utopii, sama możliwość cofnięcia się do czasów, gdy jeszcze marzyliśmy o pięknej przyszłości, okazała się cenna. Steampunk – z pozoru służący do zabawy przeszłością – dał możliwość przyglądania się teraźniejszości z nowej perspektywy, zobaczenia jej problemów w innym świetle i dostrzeżenia możliwych rozwiązań. Słowem – pozwalał realizować te same cele, co niegdyś wymyślanie utopii, ale bez ryzyka, że ktoś w te wizje uwierzy i postanowi w ich imię utopić pół świata we krwi.

Steampunk był jednak tylko jednym z elementów szerszego nurtu historii alternatywnych, jaki pod koniec lat 80. zaczął zyskiwać w popkulturze na popularności. Snucie rozważań z cyklu „co by było, gdyby”, choć obecne na Zachodzie co najmniej od zakończenia drugiej wojny światowej, nagle stało się modne. Jak pisze Magdalena Wąsowicz w artykule pt. Historie alternatywne w literaturze polskiej: typologia, tematyka, funkcje, w Polsce eksplozja popularności tych alternatywnych wizji dziejów nastąpiła wraz ze zniesieniem PRL-owskiej cenzury. Mogąc wreszcie rozliczać się ze swoją trudną historią bez ograniczeń, polscy autorzy fantastyki sięgnęli po możliwości, jakie dawał ten gatunek, żeby snuć wizje tego, jak inaczej mogłaby wyglądać przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. I choć dzieła te w dużej mierze miały funkcję kompensacyjną, bo pozwalały miło fantazjować o tym, jakim to bylibyśmy wspaniałym mocarstwem, gdyby nie rozbiory, wojna czy PRL, istotne było samo uruchomienie na nowo myślenia utopijnego. Oglądana w innych wersjach polska historia przestawała być jedyną możliwą – a to dawało nadzieję, że również przyszłość nie jest jeszcze jednoznacznie zdefiniowana.

Snucie historii alternatywnych jest w Polsce popularne również dzisiaj – żeby nie szukać daleko, wystarczy wymienić dzieła takie jak popularna seria książek dla dzieci Feliks, Net i Nika Rafała Kosika (z licznymi podróżami do alternatywnych Polsk), opublikowana przez poczytnego autora kryminałów Zbigniewa Miłoszewskiego powieść Jak zawsze (w której wojnę co prawda przegraliśmy, ale później Francuzi wyzwolili nas spod sowieckiego panowania) czy głośny serial 1983 w reżyserii m.in. Agnieszki Holland (tu wskutek zamachów terrorystycznych w 1983 roku PRL nigdy nie upada). Trudno też nie wspomnieć o popularności, jaką w ostatnich latach zdobyły pseudohistoryczne fantazje o tak zwanych Turbosłowianach, czyli o potężnym Imperium Lechitów, które rzekomo posiadaliśmy na długo przed chrztem Polski. I choć na serio w tę teorię spiskową wierzy jedynie garstka oszołomów, Turbosłowianie okazali się wdzięcznym tematem dla autorów fantastyki. Ziarno padło na podatny grunt: chcemy snuć alternatywne wizje naszych dziejów, a moim zdaniem jest tak między innymi dlatego, że pozwala nam to fantazjować na temat innych wersji Polski niż ta tu i teraz bez snucia budzących nieufność i potencjalnie groźnych wizji przyszłości.

Historie alternatywne mają oczywiście wiele różnych funkcji. Wspomniana Wąsowicz wymienia ich siedem, w tym m.in. funkcję historiozoficzną (refleksja nad mechanizmami działania historii i wpływem jednostki na losy świata), rewizyjną (krytyczne przyglądanie się narodowej mitologii i powszechnym przekonaniom na temat pewnych wydarzeń historycznych) czy edukacyjna (pogłębianie wiedzy na temat przeszłości i tego, jak się kształtowała). W kontekście myślenia utopijnego najważniejsza wydaje mi się jednak funkcja polityczno-społeczna: wykorzystywanie kostiumu historii alternatywnej, by poruszać aktualne tematy. Tak jak utopie i dystopie pokazywały nam możliwe rozwiązania (lub przykre skutki) obecnych problemów, tak samo historie alternatywne pozwalają stanąć z boku rzeczywistości i przyjrzeć jej się z całkiem nowej perspektywy. Dla przykładu we wspomnianym Jak zawsze Miłoszewskiego alternatywną Polskę rozdziera konflikt pomiędzy będącymi u władzy zwolennikami ścisłego sojuszu z Francją a antyfrancuską partią opozycyjną, która domaga się izolacjonizmu Polski. Biorąc pod uwagę rok wydania książki (2017) i słabo maskowane na jej kartach sympatie polityczne autora („antyunijną” partią rządzi Edward Gierek…), trudno nie dostrzec, że alternatywna przeszłość to w Jak zawsze tylko maska, spod której wygląda znajoma twarz teraźniejszości. Patrzcie, mruga do nas okiem autor, to niby inna Polska, ale problemy ma te same: antyzachodni politycy to pachołki Rosji, a my nie możemy dopuścić ich do władzy.

Komentując w kostiumie historycznym czasy współczesne, autorzy historii alternatywnych tak naprawdę patrzą zatem w przyszłość. Niezrealizowane, martwe wersje dziejów stają się kośćmi, które pisarz wróżbita rozrzuca na ziemi, żeby z ich układu wywróżyć kształt tego, co nas może czekać. Tak samo robili przecież William Gibson i Bruce Sterling, pisząc swą steampunkową Maszynę różnicową: przyglądali się przebiegowi rewolucji technologicznej w XIX wieku, żeby lepiej zrozumieć rewolucję cybernetyczną, którą przeżywał ich świat. Przeszłość w historiach alternatywnych jest nie tylko placem zabaw pełnym fascynujących gadżetów, ale też deską kreślarską, na której możemy rozrysowywać i testować różne pomysły na przyszłość. Udając zarazem przed sobą samymi, że wcale się tym ośmieszonym i podejrzanym myśleniem utopijnym nie zajmujemy. Udajemy zresztą tak skutecznie, że uwierzyli nam krytycy literaccy: jak pisze Wąsowicz, na ogół traktują oni historie alternatywne z lekceważeniem, uważając je w najlepszym razie za jałową zabawę, która nikogo niczego o historii nauczyć nie może. Krytyka nie dostrzega jednak, że w tej zabawie nigdy nie chodziło o rzetelne i wiarygodne prognozowanie, jak historia mogła się potoczyć. Mnóstwo jest przecież historii alternatywnych, w których odmienny bieg dziejów nawet nie próbuje udawać prawdopodobnego: w Widmach Łukasza Orbitowskiego broń palna w magiczny sposób przestaje działać, a w Lodzie Jacka Dukaja historię wypacza upadek meteorytu zbudowanego z nieistniejącej substancji. Nie, historie alternatywne to okazja do zobaczenia nas samych w innej wersji i sprawdzenia, jak się z tym czujemy. Moglibyśmy być inni, mieć inną tożsamość. Odnajdujemy się w tych ludziach? Czy gdybyśmy zmienili nasze obecne myślenie, moglibyśmy stać się kiedyś tacy jak oni? Chcemy tego? Bo jeśli tak, to przecież możemy spróbować.

No dobrze, ale jak się do tego mają Turbosłowianie? W tych opowieściach wszelkie iluzje prawdopodobieństwa pryskają od razu: jesteśmy w sferze czystej fantazji, oderwani od realnego świata i jego mechanizmów. To oczywiście żaden problem: w wyimaginowanej prehistorii też możemy przyglądać się alternatywnym wersjom samych siebie, a pod pewnymi względami jest to nawet łatwiejsze, bo nie krępuje nas wiedza o prawdziwym biegu dziejów. Na swój sposób bajania o Imperium Lechitów są bardziej szczere niż klasyczne historie alternatywne: zamiast udawać, że na poważnie pochylamy się nad historią i analizujemy możliwe biegi dziejów, tu wprost przyznajemy, że chodzi nam o zabawę mitami i wyobrażeniami o nas samych. Turbosłowianie to nie alternatywna wersja współczesnych Polaków, ale Polacy, o jakich czasem marzymy: zwycięzcy zamiast przegranych, wielcy zamiast małych, niezwykli zamiast pospolitych. Mitologia Turbosłowian, nawet jeśli w nią nie wierzymy (ale ktoś jednak pseudohistoryczne książki o Imperium Lechitów kupuje…), ma w sobie ten sam powab, co kiedyś paleoastronautyka Dänikena i jemu podobnych. Tam idea, że ludzkość pochodzi od przybyszów z kosmosu, uświęcała nasz gatunek: bogowie z innych planet pochylili się nad nami, kierowali naszą ewolucją, mieli wobec nas wielkie plany, a może nawet wyznaczyli nam jakąś dziejową misję. Z Turbosłowianami jest tak samo – skoro kiedyś byliśmy tak niebywale potężni, to ten potencjał wciąż w nas tkwi. Wielka przeszłość może powrócić. Fantazjując o niegdysiejszych wspaniałych wojach i hożych dziewojach, śnimy tak naprawdę o świetlanej przyszłości – a to przecież myślenie utopijne pełną gębą.

Oto pozytywna strona nostalgii: zanurzając się w lepszą przeszłość, może i podkoloryzowaną, może i całkiem zmyśloną, nabieramy sił, by wierzyć w przyszłość. Imperium Lechitów nigdy nie istniało, ale wyobrażając je sobie, wyobrażamy sobie siebie samych wywyższonych i wyzwolonych z bolesnej przeszłości. Wychodzimy na chwilę z przygnębienia i marazmu, jakie towarzyszą nam nieraz w teraźniejszości – i pozwalamy sobie na ostrożną nadzieję. Może nie zawsze musimy być dla Historii chłopcami do bicia? Może inna Polska jest możliwa?

Nie chcę tutaj zabrzmieć, jakbym twierdził, że książki o Turbosłowianach są czymś dobrym i potrzebnym. Pomijając już fakt, że to na ogół albo idiotyczne teorie spiskowe, albo literackie zabawy, nie wolno nam przecież zapomnieć wniosków z bolesnej lekcji, jakiej na temat myślenia utopijnego udzielił nam wiek XX. Kompensacyjne, naiwne mocarstwowe fantazje to ślepa uliczka: może i poprawiają humor, ale nie stanowią realnej odpowiedzi na problemy, z jakimi się obecnie borykamy – co najwyżej przysporzą nam nowych. Możemy jednak, bawiąc się wizjami potężnej prehistorycznej Polski, spróbować wyobrazić sobie lepsze wersje nas samych. Gdybyśmy byli właśnie tacy – silni, spokojni, bogaci, wolni od przeszłych traum – to jak chcielibyśmy żyć? Jak podchodzilibyśmy na przykład do problemów bezdomności, służby zdrowia, imigracji? Jak traktowalibyśmy innych ludzi? Jeśli odpowiemy sobie na choćby kilka z tych pytań, być może wyciągniemy przy okazji z tych rozważań parę cennych wniosków. O tym, jacy jesteśmy, a jacy być chcemy – i możemy. Przeszłości zmienić się nie da, ale myślenie już tak.

Przemysław Zańko

(ur. 1989) – chłop z Mazur, obecnie inteligent w Warszawie. Publikuje opowiadania, recenzuje, bloguje. Interesuje się science fiction, nauką, grami, dziwnymi książkami i zdrowiem psychicznym. Skończył z polonistyką. Strona autorska: www.zanko.pl