Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Prorok o ludzkim obliczu (Kurt Vonnegut „Listy”)

Recenzje /

Listy Kurta Vonneguta, które zebrał, zredagował i komentarzem opatrzył Dan Wakefield, nie powinny być traktowane jako przedłużenie znanej już twórczości pisarza z Indianapolis. Stanowić mogą raczej doskonały przyczynek do biografii wybitnego prozaika. Powód? Inaczej niż w powieściach, w listach Vonnegut skupia się przede wszystkim na sobie.

Lektura pisanych przez ponad sześć dekad listów umacnia znaną skądinąd prawdę, że życie Kurta Vonneguta dzieli się na dwa okresy: przed wydaniem Rzeźni numer pięć i po nim. To właśnie krótka powieść wysnuta z jego drezdeńskich doświadczeń wojennych przyniosła mu sławę i pieniądze. Nie może zatem dziwić, że listy pisane przed 1969 rokiem od późniejszych różnią się nie tylko wymową, ale i tematyką. Wczesny Vonnegut to zatroskany o los własnej rodziny pisarz, który zajęty jest głównie próbami zarobienia jakiegokolwiek grosza na swojej prozie. Zaliczka, dolar, wydawnictwo, miękka oprawa – te słowa przewijają się w co drugim liście. Przez te fragmenty przebrnąć najtrudniej. Czytelnik zarzucany jest nazwami amerykańskich oficyn oraz nazwiskami literackich promotorów i krytyków, które zainteresować mogą chyba tylko skrupulatnych badaczy tamtejszego rynku.

Trudno zarzucić Vonnegutowi zafiksowanie na punkcie gotówki. Okrutną ironią losu byłoby wszak, gdyby przeżył on bombardowanie Drezna, by następnie polec w walce o uznanie w świecie literatury. Choć ima się różnych zajęć, już w 1949 roku w liście do ojca składa odważną deklarację: kiedy ze sprzedanych opowiadań odłoży na koncie sumę równą rocznej pensji w General Electric, rzucę tę cholerną, koszmarną pracę i póki życia nie poszukam drugiej, tak mi dopomóż Bóg. Jako czytelnicy listów śledzimy jego zmagania z wypełnianiem tego postanowienia. Problem w tym, że trudno na podstawie tej lektury zbudować sobie obraz autora, którego kształtują ówczesne realia. Vonnegut jest cierpliwy i chłodny, w jego pismach nie znajdują odbicia dramatyczne wydarzenia z życia osobistego (wspomina o nich Wakefield we wprowadzeniach do poszczególnych rozdziałów) – ze śmiercią siostry na czele. Trudno posądzać pisarza o brak czułości. Jawić się więc będzie jako człowiek szalenie zdeterminowany do robienia jedynej rzeczy, którą potrafi.

Skoro listy z lat 50. i 60. nie pomagają w obserwowaniu rozwoju osobowości Vonneguta oraz jego warsztatu, trudno także stwierdzić, z czego tak naprawdę wziął się sukces Rzeźni numer pięć (częściowo wyjaśnia to Wakefield). Od tego momentu Vonnegut mniej miejsca w listach poświęca merkantylnemu wymiarowi swojej sztuki, a coraz silniej uderza w akcenty osobiste. Na pierwszy plan wybijają się listy do córki, którą nieustannie zapewnia o bezgranicznej miłości. Wciąż nie jest to więc ten drapieżny Vonnegut z Kociej kołyski czy Matki nocy, który z właściwą sobie elegancją jednym zdaniem potrafił uzmysłowić czytelnikowi, że ludzkość to w istocie wielkie szambo. Co ciekawe, ten inteligencki pesymizm – obecny w beletrystyce Amerykanina od zawsze – w Listach pobrzmiewać zaczyna dopiero w końcówce, od momentu bolesnego rozstania z drugą żoną. Szczególnie wymowny jest krótki list wysłany do redakcji „New York Timesa” w rocznicę zamachu na World Trade Center: Być może w tych niepokojących czasach pocieszy nas myśl, że na przestrzeni całej historii tylko jedno stulecie było tak szalone, aby zdetonować bomby atomowe wśród ludności cywilnej, obracając bezbronnych mężczyzn, kobiety i dzieci w radioaktywną sadzę i mączkę kostną. A to było już dawno, dawno temu. Czy mógł to napisać ktokolwiek inny?

Właśnie takiego Vonneguta brakuje w Listach najbardziej. W swojej korespondencji prozaik nie ujawnia publicystycznej żyłki, którą ukochali sobie fani jego Niedzieli palmowej oraz zbioru Wampetery, foma i granfalony. Vonnegut pisze do wydawców, przyjaciół, agenta, rodziny, niemal nie zważając na dziejącą się obok historię. Zamach na Kennedy’ego skwituje dwoma zdaniami, afery Watergate nie zauważy w ogóle, zaś wojna w Wietnamie majaczyć będzie gdzieś w tle. Czytelnik może czuć się zawiedziony, ale o autorze świadczy to jak najlepiej. Nie wykorzystywał swojego talentu i pozycji do czczej pisaniny. Bez wchodzenia w buty smętnego proroka potrafił po prostu napisać list do kolegi. Jednym słowem, nie był grafomanem. Choć nie jestem pewien, czy akurat takich wniosków oczekiwałem, sięgając po Listy.

Na pięciuset stronach książki nie brakuje wszakże fragmentów, które fani Vonneguta po prostu muszą poznać. Umowa z ciężarną żoną dotycząca domowych porządków (Uzgodniwszy, że moja żona nie będzie mnie nękać, dręczyć ani w inny sposób zawracać mi głowy w tej kwestii, obiecuję raz na tydzień szorować podłogi w łazience i w kuchni w dniu i czasie przeze mnie wybranym. Co więcej, zrobię to porządnie i starannie, przez co moja żona rozumie, że wejdę pod wannę, za sedes, pod zlew, pod lodówkę oraz w kąty, a także podniosę i przestawię w inne miejsce wszystkie ruchome przedmioty, jakie znajdą się w owym momencie na rzeczonych podłogach, w celu sprzątnięcia powierzchni pod nimi, a nie tylko dookoła nich), spreparowany list działu prasowego General Electric adresowany do wujka, propozycja Vonneguta odnośnie do przerobienia Czerwonego Kapturka na musical – to prawdziwe perełki. Nie mówiąc o tych listach, w których pisarz piętnuje cenzurowanie (lub wręcz palenie!) jego dzieł.

Osobnym tematem jest tytaniczna praca Dana Wakefielda, który niemal każdy list opatrzył stosownymi wyjaśnieniami. Ponadto pokrótce streścił wszystkie dekady dorosłego życia Kurta Vonneguta. Te fragmenty naprawdę rozbudzają apetyt na biografię z prawdziwego zdarzenia (a ta – pióra Charlesa J. Shieldsa – ma zostać u nas wydana już w kwietniu). Problem w tym, że Wakefield zbyt bezkrytycznie podszedł do materiału, którym dysponował. Z powodzeniem mógł okroić książkę o kilka listów, w których Vonnegut negocjuje warunki publikacji swoich kolejnych opowiadań czy książek. Chwilami miałem bowiem chęć słynną maksymę Bismarcka o polityce i kiełbasie rozszerzyć o literaturę.

Myślę, że ostatecznie nie da się zrobić kariery samym patrzeniem. Jeśli chce się nadal pisać, wcześniej czy później trzeba przyjąć jakieś zdecydowane idee i wierzyć w nie jak we wróżki – napisał Vonnegut w 1981 roku w liście do Sidneya Offita. Trudno o lepsze podsumowanie pobytu tego wybitnego pisarza na planecie Ziemia. Gdybym więc po przeczytaniu kilkunastu jego książek miał określić, jakiej idei był wierny, powiedziałbym, że Kurta Vonneguta można zdefiniować trzema słowami: człowiek piętnujący zło. Listy zaś kładą silny nacisk na pierwsze słowo tej krótkiej definicji.

 

Kurt Vonnegut, Dan Wakefield

Kurt Vonnegut: Listy

Przekład: Rafał Lisowski

Wydawnictwo Albatros

Liczba stron: 528

Jacek Skałecki

(ur. 1988) – urodził się i mieszka w Lublinie. Absolwent dziennikarstwa UMCS. Twórca "LUBcastu – podcastu o Lublinie".