Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Powrót do przeszłości („Yans – wydanie zbiorcze” – t. 1 i 2, „Funky Koval – wydanie kolekcjonerskie”)

Kazik śpiewał kiedyś, że gdy był małym chłopcem, to chciał zostać żołnierzem. Mam nadzieję, że Pan Staszewski mnie za ten wstęp nie pozwie. Bo ja też miałem marzenia. Być strażakiem. Albo rolnikiem. Jak dziadek. Ale już później, gdy koledzy za sprawą filmu Konwój pragnęli być kierowcami ciężarówek, moje marzenia stawały się bardziej banalne, przyziemne. Wydawałoby się, że wręcz osiągalne. Otóż na rewersie okładki jednego z albumów wydawanych w serii Komiks – Fantastyka znaleźli się razem Funky Koval i Yans. Marzyło mi się to specjalne wydanie, w którym bohaterowie rysowani przez polskich rysowników połączą swoje siły.

Nigdy się go nie doczekałem. Tył okładki nie był niestety zapowiedzią kolejnego numeru, a jedynie grafiką promocyjną.

Coś we mnie umarło. Dziecko poznało prawdę o świecie. Narodził się mężczyzna. Ale ja nie o tym.

Yans miał u schyłku lat 80. swoje stałe miejsce w umysłach i sercach wielu młodych Polaków. Choć Koval był fajniejszy. To był gość. Jeden z bohaterów dzieciństwa. Prowadzał się z Miss Universe. Niczym detektyw z czarnych kryminałów potrafił dać w gębę komu trzeba i gardził możnymi tego świata, którym zdawało się, że są ponad prawem. Twardziel. Jeśli ktoś mógł mu dorównać, to raczej nie bijący w tym czasie rekordy popularności szlachetny Thorgal Aegirsson – człowiek rodziny, znajda i sierota, a w dodatku kosmita. Raczej Yans – niby podobny mu, ale inny. Nieco awanturnik, buntownik, agent specjalny, który też potrafi i w mordę dać, i kobietę w sobie rozkochać.

Tak przynajmniej było kiedyś. Teraz możemy sobie zrewidować wspomnienia. Wydawany na nowo Yans to już dwa grubaśne tomy, zawierające w sobie osiem oryginalnych albumów. Konfrontacja nostalgii z rzeczywistością zwykle wypada dość brutalnie, nie inaczej jest i tutaj. Zaczyna się już na samym początku od dodatków otwierających albumy, do których zaliczają się m.in. rysunki, projekty, szkice oraz historia powstawania serii. Wątpię, czy tysiące wychowanych na Czterech pancernych chłopców darzyłoby głównego bohatera równie dużą sympatią, gdyby wiedzieli, że tak naprawdę nazywa się on Hans.

Historia serii ciekawie wprowadza w sprawy wydawnictwa komiksowego widziane od kuchni. Do bonusów zalicza się też dodatkowa kilkustronicowa historia Yansa oraz niepublikowana wcześniej strona jednego z albumów. Po zapoznaniu się z częścią pisaną można już na spokojnie zagłębić się w świecie wymyślonym przez Duchateau, a narysowanym przez Rosińskiego.

Sama fabuła zaczyna się ciekawie: nieokreślona przyszłość, ludzkość niemal kuli się w zdegenerowanym, zniszczonym świecie. Z pustkowia przychodzi bohater, który nie pamięta, kim jest, ani co się z nim stało. Wiadomo, że na pewno nie jest jednym z mieszkańców Miasta. Sytuacja jest, delikatnie mówiąc, niestabilna, a władze silną ręką starają się kontrolować wszelakie odstępstwa od szeroko rozumianej normy. Tajemniczy osobnik szybko staje się ściganym i w towarzystwie atrakcyjnej kobiety ucieka przed pogonią, natrafiając co chwila na kolejne wyzwania. Niemal postapokaliptyczny Bourne. Brak tylko gęstszej intrygi, tłumaczącej, skąd nasz bohater się tam wziął i dlaczego nic nie pamięta. Duchateau nie marnuje czasu na tłumaczenie takich zawiłości. Przez kolejne tomy fabuła krojona jest według podobnego wzorca – byle do przodu, ku nowym wyzwaniom i przeszkodom. Fantastyczny wydźwięk całości raczej odległy jest od nauki – fizyka traktowana jest tu z dużym przymrużeniem oka, a od racjonalności ważniejsza jest spektakularność. Kolejne światy i planety odwiedzane przez Yansa to raczej pozbawiona erotyki Barbarella czy Rozbitkowie Czasu niż Star Trek albo Gwiezdne wojny. Serię wydano w roku 1980 i czuć ciążące nad nią dziedzictwo europejskiej fantastyki z poprzednich dekad. Nawet ciekawsze wątki, takie jak dystopijne miasto czy knujący swoją niedorzeczną intrygę Valsary, traktowane są po macoszemu, a szkoda. Wygrywa czysty eskapizm, wspierany przez banalne, a momentami także dość pompatyczne dialogi.

Seria nie doczekałaby się w Polsce swojego niemal kultowego statusu, gdyby nie rysunki Polaka. Grzegorz Rosiński zaprezentował tu światową klasę i oglądanie poszczególnych plansz jego autorstwa jest czystą przyjemnością. Można mieć mu za złe, że z tomu na tom zmieniają się rysy twarzy Orchidei, towarzyszki Yansa, ale równocześnie widać tu ewolucję jego kreski, która nastąpiła na przestrzeni niemal dekady. Niezwykłe wrażenie robi sekwencja rozgrywająca się pośród mgieł na bagnach. Ciekawie wygląda też wizja ludzkiego miasta po upadku ludzkości. Jest na pewno na czym oko zawiesić i co podziwiać.

Pierwszy integral Yansa to wycieczka w komiksowe, europejskie lata 80., z wszystkimi ich zaletami i wadami. Momentami ciężko się ten album czyta, dialogi nudzą, a naiwność bohatera, który po raz kolejny obdarza kogoś zaufaniem tylko po to, by pozostać znowu zdradzonym, wywołuje uśmiech politowania. Siłą pozostaje wciąż kreska Rosińskiego, jego kadrowanie i ekspresja, których trudno nie docenić, nawet jeśli się za jego obecną twórczością nie przepada. Drugi tom zebrany Yansa to też kolejny rozdział historii o tym, jak to polscy komiksiarze podbijali cywilizowany Zachód. Rosiński po piątym tomie przekazał ołówek Zbigniewowi Kasprzakowi, by to on rysował serię aż do dwunastego, ostatniego tomu.

Nie wiem, czy mamy do czynienia z powrotem popularności na popkulturę z lat 80., czy chodzi o fakt, że retro nie wychodzi nigdy z mody albo po prostu wydawcy przypomnieli sobie o klasycznych albumach, których nakłady się skończyły, ale Funky Koval też w międzyczasie powrócił. Ponownie zresztą. W zbiorczym wydaniu znalazły się albumy publikowane w latach 80. i 90. oraz kontynuacja, która ujrzała światło dzienne parę lat temu. Otwierający serię album Bez oddechu to ilustracja życiowej wręcz formy Parowskiego, Rodka i Polcha. Ostrą kreską zarysowano świat z pogranicza cyberpunku, space opery i polskiej rzeczywistości schyłku PRL-u. Litery z nieodłączną, charakterystyczną deltą, opisują fantastyczny świat, w którym ruch oporu złożony ze szlachetnych wąsaczy podejmuje walkę ze zdeprawowanymi politykami i korupcją. Gdy na jednych stronach Koval toczy walkę o ślicznotkę w innym wymiarze, na innych wprowadzany jest stan wojenny, a twarz w telewizji do złudzenia przypomina Jerzego Urbana.

Paraboliczna zabawa wydarzeniami z ostatniej dekady Polski Ludowej pokazana została w brawurowy sposób – jest tu miejsce na śledztwo, pościgi, strzelaniny, międzygwiezdne loty, a w końcu na wysadzenie z siodła władz kontrolowanych przez wszechmocnych Obcych. Popkulturowa żonglerka – od Jaruzelskiego po Blade Runnera – jest tu równie znakomita, co kreska Polcha. Tak przynajmniej zaczyna się ta seria, odjeżdżająca później w bardziej psychodeliczny wymiar w trzecim albumie, wydanym jeszcze na początku lat 90., i zatapiająca się w rysowanym już dużo mniej zdecydowaną kreską bełkocie w roku 2011. Nie doczekaliśmy się, i raczej nie doczekamy, zapowiadanego szumnie amerykańskiego filmu, a szkoda. Zamiast tego wciąż istnieje zagrożenie, że Koval może doczekać się kolejnych przygód.

Pozostaje pytanie – do kogo te albumy są skierowane? Na pewno do wszystkich fanów polskich klasyków. Grube wydanie na pewno będzie ładnie wypadać obok Szninkla czy zbiorczych wydań Ekspedycji. Yans może trafi do miłośników francuskich komiksów, którzy chcą poszerzyć swoją kolekcję o nowe wydanie, prezentujące się lepiej niż zajechane albumy wydane niegdyś przez Fantastykę. Reedycje trafią też zapewne do zapuszczających powoli wąsa i brzuch trzydziestolatków, którzy pamiętają, jak w podstawówce z wypiekami na twarzy czytali przygody kosmicznych agentów. Ponownej lekturze Yansa czy Kovala towarzyszy smak wspomnień i zapach przeszłości, smak gumy turbo, oczekiwanie na crossover obu bohaterów, ale też codzienne napawanie się widokiem tureckich swetrów. Miejcie się na baczności.