Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Powrót do miasta (wartego) grzechu („Sin City 2”)

Recenzje /

Pierwsza kinowa część Sin City srogo namieszała niemal dekadę temu zarówno w filmowym, jak i komiksowym światku. Frank Miller z Robertem Rodriguezem dokonali wtedy czegoś, co wydawało się niemal niemożliwe. Doświadczony scenarzysta i sprawny reżyser połączyli siły, by udowodnić, że da się przełożyć narrację obrazkową na język filmu – bez nie tylko fabularnych, ale i wizualnych strat. Ambitny projekt zakończył się na szczęście sukcesem. Po latach plotek, spekulacji i niespełnionych obietnic w końcu możemy obejrzeć jego kontynuację.

Mało brakowało, a do powstania jednej z najważniejszych komiksowych adaptacji w ogóle by nie doszło. Miller przez lata zarzekał się, że nie da zepsuć swojego ukochanego dziecka pazernym producentom z Fabryki Snów. Zdążył już się sparzyć. Jego scenariusze do drugiej i trzeciej części RoboCopa zrealizowano z raczej miernym skutkiem. Fani byli co najmniej zaskoczeni – Miller w poprzedniej dekadzie udowodnił, że nie tylko ma pomysły na historie, ale potrafi także świetnie opowiadać. Jego Batman: Rok Pierwszy i Powrót Mrocznego Rycerza to jedne z najważniejszych opowieści o mścicielu z Gotham. Miller przeniósł też Daredevila z drugiej do pierwszej ligi oraz wymyślił uwielbianą przez miłośników narracji obrazkowej Elektrę. W większości swoich dzieł komiksowych był niemal całkowicie niezależny, a jako szanowany scenarzysta sprawował dużą kontrolę nad finalnym efektem. Hollywood nie działa jednak na tych samych zasadach, co wydawnictwa Marvel czy DC. Po fiasku trzeciego RoboCopa Miller odwrócił się od przemysłu filmowego. Wystąpił co prawda gościnnie w kinowym Daredevilu, opartym zresztą w dużej mierze na jego Człowieku bez strachu, ale ambitnym filmowcom, którzy chcieli zaproponować mu intratny interes, zdecydowanie odmawiał.

Uwagę świata kina przyciągnęła oczywiście autorska seria Sin City. Równolegle z kolejnymi wersjami scenariuszy do RoboCopów, Miller zaczął pisać swój flagowy cykl. Po latach historii o kolesiach w kostiumach bijących się z innymi kolesiami w kostiumach odszedł dość daleko od głównego nurtu. Zdecydował się na krzyżówkę kryminałów w stylu noir z pulpą i gangsterskimi akcyjniakami. To wielki hołd dla złej, ale niepozbawionej uroku literatury i dla pisarzy, którzy za pomocą topornych zdań opisywali charyzmatycznych bohaterów i tworzyli wciągające fabuły. Znakiem charakterystycznym serii były monologi wewnętrzne bohaterów, upodobniające ich do wciąż snujących swoje rozważania noirowych detektywów. Tak samo jak w czarnym kryminale, trudno tu wskazać bohaterów pozytywnych. Są tylko ci mniej źli. W komiksach Millera dziwki o złotym sercu i mordercy z zasadami to ostatni sprawiedliwi pośród pozbawionej zahamowań mafii, zdemoralizowanych gliniarzy i skorumpowanych polityków. Metafory z ich monologów wewnętrznych są nieco przyciężkie, dialogi dość toporne, intrygi niezbyt skomplikowane, za to starcia z przeciwnikami spektakularne i pełne przerysowanej przemocy.

„Przerysowanie” to zresztą słowo, które najlepiej chyba oddaje ducha serii Millera. Po latach superbohaterskiego pseudorealizmu odjechał on w siermiężną, ale elegancką czerń i biel. Postawił na przesadne, doprowadzone do maksimum kontrasty. Unikał, gdy tylko mógł, posługiwania się linią, na rzecz czarnych i białych plam, światłocieniem zarysowujących scenerię i bohaterów. Sin City ze swoją wyolbrzymioną przemocą i przesadnie dużymi onomatopejami co chwilę ociera się o kicz, ale jednocześnie równie blisko mu do kwintesencji poetyki komiksu. Momentami trudno stwierdzić, co jest tu ważniejsze dla narracji – obraz czy dopełniające go słowo? Miller-rysownik i Miller-scenarzysta są tu właściwie jedną i tą samą osobą, co w przypadku innych autorów rysujących do własnych fabuł nie jest wcale takie oczywiste. To idealna synteza literatury i sztuk plastycznych.

Trudno się dziwić zaborczemu podejściu autora do swojego dzieła. Serię docenili odbiorcy i krytycy, a także różnorakie gremia, wręczające Millerowi kolejne nagrody. Sin City pomiędzy rokiem 1991, kiedy pojawiło się po raz pierwszy, a 2000, kiedy ukazał się ostatni z zeszytów, stało się także – obok chociażby serii o Hellboyu – filarem Dark Horse Comics, trzeciego co do wielkości amerykańskiego wydawnictwa komiksowego. Duża popularność i filmowy (dosłownie i w przenośni) potencjał cyklu ściągnęły uwagę producentów i reżyserów. Miller konsekwentnie pokazywał jednak wszystkim petentom drzwi. Aż trafiła kosa na kamień.

Spektakularna przemoc, wizualne rozbuchanie i specyficzne poczucie humoru w końcu ściągnęły do niego Roberta Rodrigueza. Reżyser Desperado i Od zmierzchu do świtu dobrze przygotował się na to spotkanie. By przekonać sceptycznego Millera, nakręcił wcześniej krótki metraż, oparty na jednej z krótkich form, rozgrywających się w Mieście Grzechu. Skupił się na stronie wizualnej, równie kontrastowej w swojej monochromatyczności, co pierwowzór. Odpuścił sobie przepychanie własnych pomysłów, poprowadził kamerę i montaż niemal dokładnie w taki sposób, w jaki Miller posłużył się rysowanymi kadrami. Poprosił o poświęcenie mu jedynie trzech minut na obejrzenie krótkiego metrażu. Jeśli artysta powie „nie” – będzie miał ciekawostkę do pokazywania znajomym. Jeśli „tak” – razem usiądą w fotelach reżyserów i dopilnują, by efekt końcowy nie odbiegł za bardzo od swojego pierwowzoru. Jak wiadomo – Miller powiedział „tak”, a efekty współpracy można było podziwiać w kinach w roku 2005.

Autorzy długo kazali czekać na kontynuację. Co prawda o sequelu zaczęto mówić dość szybko, później pojawiły się jednak informacje, że kolejne Sin City będzie miało formę serialu. Trudno się dziwić rozterkom autorów. Pierwszy film składa się z trzech nowelek, opartych na trzech – chyba najlepszych – tomach serii. Pozostałe tomy to: zbiór opowiadań, dwa tomiki sugerujące, że autor nieco się pogubił w swojej serii oraz właśnie Damulka warta grzechu. To mocna historia detektywa o szemranej przeszłości, który trafia na swoją dawną miłość, wzorcową femme fatale. Miasto Grzechu jest jednak miejscem, gdzie wszelakie plany z góry skazane są na porażkę, a zakochać się to gorzej niż czekać na wyrok śmierci. Z góry wiadomo, że wszystko dąży do dramatycznego rozwiązania. Po drodze nie brakuje oczywiście soczystych, czarno-białych rysunków, atmosfery beznadziei oraz użalania się głównego bohatera nad swoim losem. Ponownie pojawia się Marv, prosty osiłek o pokancerowanej gębie, tu jeszcze żywy.

Dwight, główny bohater, również nie jest dla widzów, którzy widzieli pierwszy film, postacią obcą. Tam, w późniejszych chronologicznie przygodach, wcielił się w niego Clive Owen. Tu mamy Josha Brolina. To nie jedyna zmiana. Najbardziej brak tu Michaela Clarke’a Duncana (odtwórcy roli złowrogiego Manute’a), który po prostu nie dożył kontynuacji. Na szczęście wraca sporo innych znajomych twarzy. W krótkiej formie otwierającej film ponownie pojawia się Mickey Rourke jako wspomniany Marv. Parę minut z tym bohaterem zafundowało mi szeroki uśmiech i poczucie, że przez ostatnie lata wcale nie opuściłem Miasta Grzechu. Znowu jest groteskowo i krwawo. Sam cenny płyn ustrojowy, którego nie szczędzą nam autorzy, zachowuje tu zwykle białą barwę.

Miller z Rodriguezem samą formą przypominają o komiksowych korzeniach dzieła, którym próbują pozostać wierni. Fabuła szybko wprowadza jednak kolejne wątki niepojawiające się w komiksie. Scalają one film, obudowując fabułę o tytułowej femme fatale, za którą warto oddać życie. Niestety – są to zarazem najsłabsze historie w filmie. Znana już Nancy, czyli Jessica Alba, pragnie pomścić śmierć swojego ojca, przedstawioną w poprzednim filmie. Bruce Willis pojawia się tu jako smętny duch, obserwujący, jak jego córka pogrąża się w smutku, alkoholu i „hamletyzowaniu” na temat zemsty. Przyjmijmy od razu, że jestem seksistą: niestety jedyne, czym broni się ten segment, to sceniczne wygibasy Alby, na które patrzyło mi się z niekłamaną przyjemnością (i wcale nie jest mi przykro).

Dużo ciekawiej rozpoczyna się historia Johnny’ego, granego przez Josepha Gordona Levitta. To młody hazardzista, który z jakiegoś powodu postanowił oskubać w pokera senatora Roarka, trzęsącego lokalną społecznością. W przeciwieństwie do Nancy, Johnny sprawia wrażenie, że wie, co robi, i czego chce. Sama fabuła urywa się jednak, nie dając sobie czasu, by się rozkręcić. Po tym epizodzie następuje najdłuższy, tytułowy segment. Opowieść Dwighta ma w sobie najwięcej tzw. „mięsa” – przemocy, zwrotów akcji i golizny. Bohaterowie mają tu dość czasu, by zabłysnąć, a aktorzy, by dać próbkę swoich umiejętności. Sam Brolin jako Dwight jest po prostu szorstkim, przepełnionym goryczą typem ze społecznego marginesu. Na jego tle dużo ciekawiej wypada Mickey Rourke czy znakomita, tak jak poprzednio, Rosario Dawson. Epizod ten należy jednak zdecydowanie do Evy Green w roli Avy, ukochanej Dwighta, która świetnie sprawdziła się jako dwuznaczna piękność. Zasługą Millera i Rodrigueza jest natomiast fakt, że sama opowieść wypada dużo lepiej niż w komiksie. Skrócono niektóre wątki, dzięki czemu całość jest bardziej zwarta i wartka. I bardzo dobrze, wewnętrzne samobiczowanie się Dwighta mogło pogrążyć tę historię.

evagreen

Finał filmu to powrót Johnny’ego i ostateczny (moim zdaniem – nie do końca satysfakcjonujący) rozrachunek z Roarkiem, a także domknięcie opowieści Nancy, które kończy ten film krwawo i z przytupem. Parę minut brutalnej akcji wynagradza poprzednie, lekko ciągnące się minuty. Panowie oparli swój film na dwóch niezawodnych filarach: seksie i przemocy.

Wszystko zależy oczywiście od nastawienia. Po premierze pojawiło się nieco głosów krytycznych. Owszem, to nierówny film, ale nie jestem w stanie stwierdzić, czy gorszy od poprzednika. Być może malkontenci zapomnieli już o pierwszej części, gdzie gra wyblakłymi kliszami była nie tyle na porządku dziennym, co stanowiła oś zabawy. Miller z Rodriguezem naruszyli tym razem co prawda pewną zasadę, przyświecającą produkcji sprzed dziewięciu lat, ale dało to tyle samo dobrego, co złego. Poprzednio reżyser naciskał scenarzystę, by trzymać się oryginału, a komiksy traktować równocześnie i jako scenariusz, i gotowy, rozrysowany storyboard. Millera kusiło, by nieco we własnym dziele pozmieniać, ale Rodriguez ściągał mu cugle. Tym razem dodano dwie nowe historie, które lekko zawodzą. Dla odmiany danie główne to wypolerowana wersja znanej już od lat komiksowej opowieści.

Ponownie świetnie wypada strona wizualna. Głębokie kontrasty, momentami przechodzące w sekwencje animowane, nadają całości wyglądu ruchomego komiksu. Autorzy tym razem nieco liberalniej podeszli do kwestii dodatkowych kolorów, co nie zawsze wypadło przekonująco. Sin City po prostu najlepiej wypada w bezlitosnej, surowej czerni i bieli. Z niedzisiejszą stroną wizualną, wyzutą z kolorów, dobrze zgrywa się bujająca muzyka, nie jestem tylko w stanie wyobrazić sobie, jak wyglądał tok myślowy, który doprowadził do zaśpiewania motywu przewodniego przez Stevena Tylera. Tłumaczę to sobie kaprysem Millera, który w czasach, gdy był piękny i młody, namiętnie słuchał Aerosmith. Innej możliwości po prostu nie ma.

Damulka warta grzechu to kino specyficzne. Potrafi zauroczyć samą estetyką, damskimi krągłościami czy też ciekawym przedstawieniem ot, na przykład – wyrywania oka. Może też odrzucić szeleszczącą papierowością przesuwających się po ekranie postaci, celowo pozbawionych większej głębi. To zabawa pulpową stylistyką. Biada temu, kto weźmie ten film na poważnie: najzwyczajniej w świecie się zmęczy, a może nawet przeklnie autorów i wyjdzie z kina w połowie projekcji. Odrobina dystansu może jednak zapewnić sporo przyzwoitej rozrywki. Nie da się przy tym ukryć, że to rozrywka skrojona nieco bardziej pod facetów. Na panie czeka tu tylko sarnie spojrzenie Gordona Levitta. Na panów – nie tylko jadowicie zielone oczy Evy Green, ale i jej nieskrywane niczym krągłości. W połączeniu z tańcami Jessiki Alby i scenami gangsterskich porachunków stanowią one jedne z głównych atutów filmu.