Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Pomarańcze będą dojrzewać w Filadelfii – ostatni analogowi ludzie naszych czasów

Artykuły /

Jak chciałem zaprosić dziewczynę na randkę, to wyciągałem kartkę papieru i kaligrafowałem list z propozycją spotkania, a potem wysyłałem go pocztą. Nigdy się nie zdarzyło, żeby się taka randka nie odbyła – opowiada Radek, który ze wszystkich sił broni się przed wynalazkami oferowanymi przez XXI wiek.

Z zawodu jest witrażystą. Obecnie zajmuje się konserwacją zabytków i prowadzi warsztaty z kaligrafii. Trudno sobie w dzisiejszych czasach wyobrazić młodego człowieka, który z telefonu korzysta sporadycznie, nie zbliża się do kas samoobsługowych i nigdy w życiu nie zapłacił kartą, a rozkład jazdy autobusu sprawdza dzień wcześniej na przystanku. Umawiamy się, że Radek do mnie zatelefonuje – to wyjątkowa sytuacja, z powodu pandemii nie możemy się spotkać. Telefon, ale taki podstawowy, z klapką, kupił w 2013 roku. Od kilku lat nie zna już nikogo, kto funkcjonowałby bez tego, jak to określa, ustrojstwa. Obecnie w jego gronie znajomych nie ma już nikogo takiego.

A internet, wnusiu, nosiliśmy do domu wiadrami. O dorastaniu bez Sieci (Popteksty)

Podpępowieni pod elektronikę

Pytam Radka o to, czy nie czuje, że ma za mały dostęp do informacji. Przecież kiedy pojawia się ważny news, piszą o tym w internecie, a sytuacja zmienia się z godziny na godzinę – człowiek bez telefonu i dostępu do techniki nie ma pojęcia co się dzieje. – O, użyłaś słowa news. W moim świecie to wciąż jest nowinka – od razu zauważa Radek. Nie odczuwa braku dostępu do informacji, ale przyznaje, że jest trochę wyobcowany – ma wąskie zainteresowania i zajmują go niszowe tematy dalekie od tego, co dzieje się na zewnątrz. 

– W mojej miejscowości zajmowałem się konserwacją Pałacu Kultury, a potem akurat wypadała przerwa między zleceniami. Mój szef powiedział koledze, żeby nam, pracownikom, przekazał, kiedy trafi się kolejne zajęcie. Kolega pokazując na nas mówił – dobrze, do ciebie zadzwonię, do ciebie też, a do ciebie Radek… to chyba gołębia wyślę, bo nie mam jak się z tobą skontaktować. Musiałem coś wymyślić, więc po prostu przychodziłem co kilka dni do firmy i pytałem, czy jest to zlecenie, czy nie ma – opowiada Radek. – Kto dzisiaj miałby czas tak chodzić? – dodaje. Stracił też przez ten swój upór znajomości. – W moim życiu pojawiali się nowi ludzie, potem gdzieś wyjeżdżali, a ja nie miałem jak wymienić się z nimi danymi kontaktowymi. Byłem zbuntowany, broniłem się przed techniką, ale nie żałuję, bo moje życie bez niej było i jest bogatsze – mówi.

– Współczuję dzieciom, które swoje dzieciństwo spędzają online. Nie chciałbym żyć w takich czasach – wzdycha Radek. Dziś wszystko przenosi się do rzeczywistości komputerowej – dodaje. 

Pytanie tylko, czy niedługo nie zatrze się cienka już granica między tym, co prawdziwe, a wirtualne?

Pokolenie Z, bo tak nazywamy generację osób urodzonych w dobie rozkwitu nowoczesnej techniki i internetu, to ludzie, którzy urodzili się nieco po milenialsach, urodzonych w latach 1980-1996, kiedy to cały ten postęp dopiero się zaczynał. Milenialsi znają i walkmany, i telefony na kabel, i przeglądarkę Google. –  Natomiast generacja Z jest… podpępowiona pod technikę, pod system elektroniczny. A kiedy system szwankuje – jak to z maszynami bywa – to tak jakby zatkać im nos i usta. Oni bez tego nie potrafią żyć – kwituje Radek.

Rewolucja nadeszła

Rewolucję technologiczną, jaka nawiedzi nasze czasy, przewidział w 1900 roku między innymi John Elfreth Watkins, kurator technologii mechanicznej w waszyngtońskim Smithsonian Institution – największym na świecie kompleksie muzeów i ośrodków edukacyjno-badawczych. Opublikował wówczas dla magazynu kobiecego „Ladies Home Journal” artykuł pod tytułem: Co może się zdarzyć w ciągu najbliższych stu lat.  Pisał, że nie będzie już samochodów na ulicach, a transport będzie odbywał się albo pod ziemią, albo wysoko nad nią, że podróże będą wszechobecne i szybkie – mimo że odnosił się akurat do elektrycznych statków, które miałyby przewozić pasażerów w dwa dni z Nowego Jorku do Liverpoolu. Jego artykuł traktuje również o szybkim obiegu informacji. Pisał, że kolorowe zdjęcia będą przesyłane na dowolną odległość. Na przykład jeśli w Chinach dojdzie do bitwy, to w gazecie będzie to opublikowane wraz ze zdjęciami już godzinę później, telefony będą bezprzewodowe, a farmerzy będą mogli kontrolować, czy ich warzywa mają w danym momencie noc czy dzień, zimę czy lato. 

„Speed-watching” kontra „slow television”, czyli oglądanie ekstremalne

Może nie była to wizja tak skrajna, jak choćby w matematycznej powieści Grega Egana Miasto Permutacji, w której umysł człowieka można było skopiować do pamięci komputera i, ahoj przygodo!, rozpocząć życie wieczne, ale mimo to wiele z tego, co wyobrażał sobie Watkins naprawdę się ziściło. Żyjemy w czasach przełomowych, w których papież wypowiada się na temat moralności sztucznej inteligencji, coraz więcej czynności wykonują za nas maszyny, a relacje międzyludzkie z ulic i kawiarni przenoszą się na platformy Zoom i Google Meet. Niedługo rozmowa twarzą w twarz będzie dziwna, niezręczna. Staniemy się ofiarami techniki. – Oczywiście, technika służy do tego, żeby człowiekowi wiele rzeczy dnia codziennego ułatwić – i to jest bardzo dobre, ale tylko do pewnego momentu, bo potem to wszystko posuwa się za daleko – mówi Radek.

Wciąż piszę listy

Teraz jest łatwiej i szybciej, ale szybciej nie zawsze znaczy lepiej. Pewne rzeczy zajmują nam znacznie mniej czasu, który możemy przeznaczyć na dodatkowe zajęcia. Bierzemy więc na siebie coraz więcej obowiązków, a potem narzekamy, że mamy za dużo na głowie. 

– Kiedyś więcej zajmowała choćby logistyka i – wbrew pozorom – proste czynności. Jak człowiek miał do zrobienia pranie ręczne, to przeznaczał na to, powiedzmy, godzinę. A teraz? Pralka pierze, więc w tym czasie można wziąć dodatkową pracę – mówi Radek. – Kiedy mam gdzieś jechać, wciąż chodzę na przystanek z kartką papieru i spisuję rozkład jazdy. To uczy dyscypliny, przezorności, tego, że o pewnych rzeczach trzeba pomyśleć wcześniej – ciągnie. – A my tracimy naturalne umiejętności przeżycia w tym świecie, opieramy się na maszynach, które robią za nas wszystko – dodaje. 

Grzech produktywności

W sklepie Radek nie korzysta nawet z kas samoobsługowych – Nie ufam maszynom, to po pierwsze, a po drugie – zawsze wybiorę interakcję z człowiekiem, nawet jeśli kolejka do tej normalnej kasy jest długa. Do kasjerki można się uśmiechnąć, puścić oczko, zagadać – do automatu niekoniecznie – mówi – a poza tym ja płacę tylko gotówką, a w tej maszynie to trudne – dodaje.

Ja, żyjąca w cyfrowym świecie, i Radek w tym odległym – analogowym, zgadzamy się w jednym – dziś już nie dba się tak o relacje z ludźmi, bo zarówno bliscy jak i dalsi znajomi są na wyciągnięcie ręki. Wystarczy kilka ruchów palcem w drodze na autobus i już – wiadomość pełna skrótów wysłana. Niech pierwszy rzuci kamień ten, komu nigdy nie zdarzyło się z lenistwa nie odpowiadać komuś przez kilka dni.

Sieć bez sieci. Jak załatwialiśmy gry, muzykę i filmy w 2004 roku (Popteksty)

– Ja wciąż piszę listy, ale teraz nabrało to zupełnie innego znaczenia, to jest wyróżnienie adresata. Wcześniej robiłem to tak po prostu, w celach komunikacyjnych, nie myślałem o tym jak o czymś specjalnym. Kiedy piszesz list i zajmuje ci to dwa dni – bo ja listy zawsze starannie kaligrafuję – to dajesz osobie, do której piszesz, swój czas, myślisz o niej. Potem musisz się ruszyć, pójść na pocztę i ten list wysłać. Czekasz na odpowiedź, sprawdzasz skrzynkę na listy, aż w końcu przychodzi odpowiedź – opowiada Radek, a mnie od razu przychodzi do głowy myśl, że może warto się zastanowić, dla kogo poświęcilibyśmy czas i energię, gdybyśmy dziś zamiast wiadomości na Messengerze musieli pisać listy?

– Jak chciałem zaprosić dziewczynę na randkę to wyciągałem kartkę papieru i kaligrafowałem list z propozycją spotkania, a potem wysyłałem go pocztą. Nigdy się nie zdarzyło, żeby się taka randka nie odbyła – śmieje się Radek, który jeszcze kilka lat temu nie miał nawet telefonu i było to dla niego zdrowe psychicznie. – Teraz by mi było trudno. Dla mnie normalne było to, że wychodziłem gdzieś z domu i nie miałam ze sobą żadnego urządzenia elektronicznego. Potem było mi dziko, że ten telefon w ogóle mam, a koniec końców tak się do niego przyzwyczaiłem, że nie ma dnia, żebym na niego nie spojrzał. 

– Swego czasu prowadziłem zajęcia z kaligrafii z uczennicą młodszą ode mnie o kilkanaście lat. Opowiadałem jej,  że jak byłem w jej wieku i wychowywałem się u babci, to w całej klatce telefon miała tylko jedna sąsiadka. I moja mama z domu dzwoniła do tej sąsiadki, sąsiadka szła do babci, a babcia schodziła na dół i patrzyła, czy jestem na dworze. Jak mnie nie było, to po powrocie szedłem od babci do sąsiadki i oddzwaniałem do mamy. Jak mówiłem o tym tej dziewczynce, no to ona na mnie patrzyła jak na zjawisko, myślała, że sobie z niej dworuję, czy jak się dziś mówi – robię sobie jaja. Ale przecież wszyscy tak żyliśmy i dało się – mówi Radek, który nazywa siebie dinozaurem, choć jest dopiero po trzydziestce.

Jesteśmy pod zaborem językowym

– Zrób to na ASAP, bo będę miał calla z jUKeja – dało się słyszeć z polskich ust w korporacji, w której (krótko) pracowałam. Język jest żywy, co oznacza, że ewoluuje, ulega wpływom, dopasowuje się do naszych czasów. Jest jednak różnica między ewolucją języka, a zanikaniu polskiej mowy na rzecz bezpłciowych internacjonalizmów i porozumiewaniu się w dziwnym ponglishu. Jerzy Bralczyk, językoznawca i profesor nauk humanistycznych, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” powiedział, że to dylemat stary jak świat: czy mamy próbować dołączyć do większych wspólnot, nawet za cenę utraty pewnej części tożsamości, czy też mówić językiem, który jest zrozumiały dla mniejszej grupy, co daje nam większe poczucie więzi wewnątrz tej społeczności. 

Radek, jako osoba nieskażona światem komputerów i językiem, jaki ten świat dyktuje, może mnożyć przykłady współczesnego bezczeszczenia języka polskiego. Choćby słowo projekt, które kiedyś określało tylko coś, co jest niedokończone, będące w fazie przygotowania, a dzisiaj pod wpływem angielskiego project wyparł polskie przedsięwzięcie i tym sposobem wszyscy mówią projekty unijne, a to nie ma nic wspólnego z pierwotnym rozumieniem tego słowa. Przymiotnik epicki oznaczał kiedyś tyle, co związany z epiką. – Dzisiaj, pod wpływem gier komputerowych, gracze wymyślili sobie powiedzenie epic win, a młodzież zaczęła powtarzać, że coś jest epickie, czyli znakomite, świetne – opowiada. – Jeszcze kilka lat temu słowo aplikować oznaczało przyjmować coś, na przykład lekarstwo, a dzisiaj pod wpływem angielskiego application zaczęło oznaczać składanie CV do jakiejś firmy. Kondycja w polszczyźnie zawsze odnosiła się tylko do stanu fizycznego danej osoby, dzisiaj pod wpływem angielskiego condition zaczęło określać stan wszystkiego: kondycja gospodarki, kondycja psychiczna, kondycja polskiej służby zdrowia. Coś jest absolutnie normalne – toż to oksymoron. Kiedyś absolutnie znaczyło absolutnie nie. A dzisiejsze znaczenie przyszło do nas z języka angielskiego – absolutely. Jeszcze gorsze jest dokładnie, którego używa się jak tak jest, owszem. A w języku polskim znaczyło, że coś dokładnie ma taki wymiar, a nie inny. Jak ktoś zastępuje dokładnie słowami tak jest czy zgadza się, to mówi przecież exactly z angielskiego. A mamy takie piękne słowo istotnie i będę go bronił jak ostatni bastion – zapewnia Radek. – I moje ulubione: dwudzionek. To purystyczna alternatywa dla angielskiego słowa weekend. Od kiedy dowiedziałem się, że takie słowo istnieje, to otaczam je zachwytem za jego buntowniczość. No bo wiadomo, że dwudzionek nie wygra starcia z weekendem, ale mimo to stawia się nawet wtedy, kiedy wie, że przegra! Co za determinacja! – podkreśla.

Dziś używa się języka bezrefleksyjnie. – A ja muszę się zastanowić nawet przed użyciem słowa zatelefonować, bo jak ktoś do tego celu używa inteligentnego zegarka, to wtedy już nie pasuje… – wzdycha Radek.

Szybkie lodówki działające na lądzie i na morzu w ciągu kilku dni dostarczą nam pyszne owoce z tropików i południowej strefy temperatur. Rolnicy z Południowej Ameryki, Afryki Południowej, Australii i wysp Morza Południowego, których pory roku są dokładnie przeciwne do naszych, zaopatrzą nas zimą w świeże owoce, których nie będziemy mogli uprawiać w naszym klimacie. Naukowcy odkryją jak wyhodować tutaj wiele gatunków, obecnie uprawianych w znacznie cieplejszym lub chłodniejszym środowisku. Pyszne pomarańcze będą dojrzewać w Filadelfii. (John Elfreth Watkins, 1900)

Korzystałam z następujących źródeł:

John Elfreth Watkins, What may happen in the next hundred years [w:] „The Ladies’ Home Journal”, grudzień 1900; Vol. XVIII, No. 1. 

Greg Egan, Miasto Permutacji, tłum. Konrad Kozłowski, Solaris 2007.

Aleksandra Boćkowska, Jerzy Bralczyk, Pokaż mi język, a powiem ci, do którego plemienia należysz, „Gazeta Wyborcza”, 17.09.2016.

Milenialsi, generacja Z… Skąd wiadomo, do którego pokolenia się należy?, „Polityka”, 19.03.2020.

Projekt „Kultura w akcji” jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.