Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Plastikowy obiekt pożądania („The Toys That Made Us”)

Recenzje /

Od niepamiętnych czasów dzieci na całym świecie bawiły się żołnierzykami, a w samej Ameryce od lat 60. na sklepowych półkach stały na baczność militarne lalki znane jako G.I. Joe. To jednak Gwiezdne wojny pokazały, że zabawki zyskują na popularności, jeśli kryje się za nimi jakaś historia. Im większą cieszą się popularnością, tym większa jest ich produkcja.  Rozbudza się w ten sposób w małoletnim konsumencie potrzebę kolekcjonowania. Drogą przetartą przez firmę Kenner i plastikowe wersje Luke’a, Hana i Lei szybko podążyli inni twórcy tzw. action figures.

Wybranie Gwiezdnych wojen na bohatera pierwszego epizodu serialu The Toys That Made Us (Netflix) wydaje się koniunkturalne. Równocześnie z premierą serialu kolejne boxofficowe rekordy pobijał w kinach Ostatni Jedi. Podczas oglądania pierwszego odcinka dociera do nas jednak, jak wielki wpływ na to, co działo się na rynku zabawkarskim miały plastikowe ludziki przedstawiające bohaterów gwiezdnej sagi. Gwiezdne wojny zmieniły wszystko, nie tylko w zakresie kinowych widowisk fantastyczno-naukowych. Pokazały, że z popularnego filmu można stworzyć markę, która zarabiać będzie na siebie jeszcze lata po tym, jak ostatni widzowie wyjdą z kina. Gwiezdne wojny doczekały się mnóstwa gadżetów, ale największe dochody przyniósł im przemysł zabawkarski. Jak pisze Chris Taylor w książce Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat?: W 1978 roku firma sprzedała ponad 42 mln gadżetów z „Gwiezdnych Wojen”, z czego większość, bo aż 26 mln, stanowiły figurki. Do 1985 roku na planecie znajdowało się ich więcej niż ludzi. W czasach, kiedy gry komputerowe sprowadzały się do kilku migających pikseli, nic tak nie rozpalało dziecięcej wyobraźni, jak możliwości odegrania ekranowych przygód za pomocą zestawu kilkucentymetrowych lalek… to znaczy figurek.

TheToysThatMadeUs_S101_07

Tak było w przypadku firmy Mattel i He-Mana i Władców Wszechświata, wszystko zaczęło się od zabawek. Po nich pojawiły się komiksy, serial animowany, w końcu film aktorski. W trzecim odcinku The Toys That Made Us twórcy kosmicznego osiłka szczerze opowiadają o jego genezie. „Gwiezdne wojny” to film. Dzieciaki go znają i dlatego kupują figurki. Co wy zaproponujecie? – zapytał przedstawiciel sieci sklepów zabawkarskich, w których sprzedawany miał być He-Man. Nie powiedzieliśmy? Stworzymy serię komiksów. Będą gratis do każdej zabawki. Dzieciaki poznają świat „He-Mana i Władców Wszechświata” z komiksów. – odparł spontanicznie jeden z marketingowców firmy Mattel. O podjętej pod wpływem chwili decyzji o powstaniu serialu animowanego: A to nie miała być zabawka dla pięciolatków? Przecież nie potrafią czytać. Po co im komiks? – spytał przedstawiciel innej sieci zabawkarskiej. Bo dla nich będą dwa godzinne filmy. – marketingowiec przedstawił koncepcję wymyśloną na poczekaniu.

Cała seria He-Man i Władcy Wszechświata była jednym wielkim zbiornikiem pomysłów. Setting fantasy pomieszany z science-fiction usprawiedliwiał każdą niedorzeczność i najgłupszy nawet pomysł na kolejną figurkę. He-Manem bawiły się nawet dziewczynki, więc specjalnie dla nich stworzono bliźniaczą linię zabawek, której bohaterką była She-Ra, księżniczka mocy. Interes pięknie się kręcił, zyski rosły, aż w końcu doszło do spektakularnej katastrofy. Dochód ze sprzedaży kolekcji spadł z 400 milionów dolarów w 1986 roku do 7 milionów w 1987. Jedna z teorii głosi, że to przez She-Rę, która odebrała He-Manowi męskość. Inna, że doszło do zachwiania proporcji – na sklepowych półkach roiło się od coraz wymyślniejszych figurek, ale brakowało podstawowych, czyli He-Mana i Szkieletora.

Podobnie było z G.I. Joe., ikoną zabawek militarnych, która w połowie lat 70. zniknęła z rynku, aby po sukcesie Gwiezdnych wojen wrócić na rynek w formie zestawów bliższych fantastyce niż klasycznym plastikowym żołnierzykom. Pomysł chwycił. Znowu kluczowe okazały się komiksy. Larry Hama z wydawnictwa Marvel napisał scenariusze zeszytów, w których pojawia się złowroga organizacja Cobra i stawiający jej czoła dzielni, amerykańscy bohaterowie. Po komiksie przyszedł czas na serial animowany, dużo bardziej naiwny i pozbawiony dosadnej brutalności. Niczym w Drużynie A padało mnóstwo strzałów, wybuchało wszystko, co tylko mogło, ale nikt nie ginął. Zawsze ostatecznie otwierał się spadochron. Brak śmierci pozbawia moralności – podsumowywał Hama. Ale tak samo było w przypadku He-Mana, Transformerów, Wojowniczych Żółwi Ninja i chyba wszystkich – nie licząc Power Rangers – franczyz, które miały swoją komiksową i serialową wersję. Ekranowa przemoc była bardzo umowna.

TheToysThatMadeUs_S101_04

The Toys That Made Us rozpoczyna się doskonałą, animowaną czołówką (oczywiście z wpadającą w ucho piosenką), w której dostajemy zapowiedź ośmiu odcinków. Niestety jak na razie powstały tylko cztery. W kolejce czekają klocki Lego, Transformery, Hello Kitty i Star Trek. Chciałoby się w tym gronie zobaczyć jakieś samochodziki, niekoniecznie nawet Burago, niech już będą Matchboxy czy Hot Wheelsy, ale niech będą. Przecież dziewczynki bawią się lalkami, a chłopcy samochodzikami. I o ile ten pierwszy stereotyp dostał swoje potwierdzenie w drugim odcinku, o tyle oglądając pozostałe odcinki można się zorientować, że amerykańscy chłopcy również bawili się tylko lalkami (dla niepoznaki nazywanymi action figures).

Wspomniany odcinek drugi opowiada o ikonie zabawkarskiego świata, czyli Barbie. Ciekawostką jest, że jej wizerunek został stworzony na bazie figurki przedstawiającej prostytutkę z niemieckiego komiksu prasowego. Plastikowa piękność stała się ulubioną zabawką dziewczynek na całym świecie. W końcu mogły porzucić miniaturowe garnki i sztuczne bobasy i pobawić się w projektantki. Podobnie jak chłopięce figurki kultowa lalka zaopatrzona została w rozmaite akcesoria, które skutecznie wyciągały od małoletnich klientek kieszonkowe. Zaczęło się od strojów, ale z czasem Barbie dostała domki, meble, samochody i oczywiście Kena. A później wszystko potoczyło się w przewidywalny sposób i jej przygody zostały przedstawione w serialach, grach i komiksach. Dzisiaj Barbie ma już niemal sześćdziesiąt lat i nic nie wskazuje na to, żeby miała podzielić los zabawek, które szczyt popularności przeżywały w latach 80.

Produkcja Netflixa to pozornie klasyczny serial dokumentalny, w którym dominują tzw. gadające głowy. Daleko mu jednak do nużącej żonglerki monologami. Wypowiedzi poszczególnych osób zostały tak zmontowane, aby tworzyły coś na zasadzie dialogu, czasami nawet bez słów, ot wystarczy wymowne spojrzenie czy grymas twarzy. Skutkuje to komicznym efektem, który chwilami wymyka się spod kontroli. Dla przykładu: wydaje się, że Dolpha Lundgrena zaproszono tutaj tylko po to, żeby jeden z ojców He-Mana mógł się pastwić nad jego sylwetką. Do tego dochodzi narrator, który nie tylko przedstawia przebieg kolejnych wydarzeń, ale też na bieżąco komentuje większość wypowiedzi. The Toys That Made Us to zarazem serial dokumentalny i rozrywkowy, przy którym doskonale będą się bawić również te osoby, które nigdy nie miały w rękach żadnej z prezentowanych w nim zabawek.

TheToysThatMadeUs_S101_10

Z tego samego powodu serial powinien spodobać się widzom urodzonym w Polsce w latach 80. Z jednej strony doskonale karmi on bowiem nostalgię, a z drugiej daje jasno do zrozumienia, że to chyba nie do końca nasza nostalgia. Dorośli mężczyźni wspominający na ekranie swoje dzieciństwo opowiadają o kilkumetrowym plastikowym lotniskowcu, który był w posiadaniu sąsiada, lub o przeczesywaniu supermarketu w poszukiwaniu figurki Szkieletora. Wtedy uświadamiamy sobie, że to nie są wspomnienia, które moglibyśmy podzielać. Nie licząc pewexowych zakupów, przedstawione zabawki dane nam było poznać dopiero na początku lat 90. A i wówczas kontakt z nimi ograniczał się przede wszystkim do reklam telewizyjnych. Nawet jeśli ktoś posiadał He-Mana, G.I. Joe czy figurki z Gwiezdnych wojen, to istniało spore prawdopodobieństwo, że były to krajowe, gumowe podróbki, które o ruchomych stawach mogły marzyć równie skutecznie, jak Pinokio o byciu chłopcem.

Na szczęście były seriale animowane, czy jak się wówczas mówiło: bajki. Dzięki nim poznaliśmy He-Mana. I to w dwóch wersjach, tej klasycznej wyglądającej niczym przerobiony Scooby Doo i nowoczesnej, z efektowną animacją początkową i bohaterem wiążącym włosy w kucyk. Magia Gwiezdnych wojen udzieliła nam się oczywiście dzięki taśmie VHS. No i w końcu G.I. Joe. Figurki pojawiły się w sklepach równocześnie z Transformerami i dwustronnymi samochodzikami. Zamożniejsi mogli zacząć je kolekcjonować, reszta musiała nacieszyć się pojedynczą sztuką, a w najgorszym razie obejść się smakiem. Sytuacja przypominała tę, kiedy posiadając kilka tańszych zestawów Lego godzinami wertowało się katalog i podziwiało najdroższe zestawy z linii System lub Technic. W przypadku G.I. Joe i Transformerów z pomocą przychodziło komiksowe medium – w postaci zeszytów wydawanych przez nieodżałowane TM-Semic. 

I tak się kręcił ten dziecięcy świat. Wyobrażenia i pragnienia kreowały w nim telewizyjne reklamy (bo przecież wszystko co reklamowane było lepsze), a weryfikowała rzeczywistość tanich, odpustowych podróbek. Na szczęście telewizję mieli wszyscy, a komiksy były szeroko dostępne. Dlatego po latach z taką samą nostalgią, która towarzyszy oglądaniu Stranger Things, możemy obejrzeć The Toys That Made Us.

 

Fotografie: Netflix