Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Oscary i rewizje historyczne („Selma”)

Recenzje /

W zeszłorocznym podsumowaniu oscarowego rozdania redaktorzy Popmoderny jednogłośnie utyskiwali na zwycięstwo Zniewolonego w kategorii „najlepszy film”. Rozpoznali dzieło McQueena jako „ważne społecznie”, lecz nagrodzone dla sprawy, a nie za swoje wartości artystyczne. W tym roku po ogłoszonych nominacjach jęk zawodu za oceanem rozległ się z powodu niewystarczającego uznania dla Selmy Avy DuVernay – biograficznego filmu o ikonie Ruchu Praw Obywatelskich, Martinie Lutherze Kingu.

Film nakręcony przez reżyserkę, działającą dotychczas w obszarze kina indie (przełomowa nagroda na Festiwalu Sundance w 2012 roku), podobnie jak Zniewolony, zebrał świetne recenzje, lecz poza dwoma nominacjami został ostentacyjnie pominięty w oscarowym wyścigu. Historia więc powtarza się w znanej formule: najpierw jako tragedia, potem jako farsa. Zarówno Selma, jak i Zniewolony należą do tak zwanej fali kina rewizjonistycznego lub rozliczeniowego, razem z takimi tytułami jak Django (2012), Kamerdyner, 42 i Fruitvale Station (wszystkie z 2013 roku). Dynamika tego nurtu jest niezwykle ciekawa dla każdego obserwatora amerykańskiej popkultury, choć nie zawsze czytelna.

Podobnie jak nie polubiliśmy się z autorską wizją McQueena, tak i Selma nie stanie się moim (i ośmielę się zawyrokować – popmodernowej redakcji) ulubionym filmem. Nie jest to dzieło wybitne pod żadnym względem. Popełnia większość grzechów fabularyzowanej biografii – począwszy od słabego scenariusza, po drętwe dialogi wypowiadane przez posągowych bohaterów z nieznośną teatralną emfazą. Do tego należy jeszcze dodać nabożne uświęcenie protagonistów, idiotyczną charakteryzację mającą wywołać sztuczny efekt realności oraz typowe dla Hollywood fetyszystyczne kopiowanie najdrobniejszych manieryzmów reprezentowanych postaci. DuVernay przedstawia również polityczne zaangażowanie czarnego lidera jako kwestię zarazem osobistą i historyczną, oddając losy całego świata w ręce wybitnej jednostki.

Odłóżmy jednak na bok estetyczne uniesienia, bo o autonomii sztuki przy oscarowych rozdaniach trudno mówić na poważnie. Akademia Filmowa nie nagradza przecież eksperymentalnych dzieł, mających szansę na docenienie tylko podczas festiwali filmowej awangardy, ale najbardziej kasowe hity z głównego nurtu przemysłu rozrywkowego. Wielomilionowe budżety i rozliczni producenci o często rozbieżnych interesach czynią te filmy polisemicznymi, wypełnionymi różnorakimi, często przeciwstawnymi znaczeniami gotowymi do odczytania, każdorazowo poruszając się w pewnym określonym uniwersum symbolicznym. Warto zatem zastanowić się nad genezą zjawiska powrotów do historii i dyskursach, jakie ono uruchamia.

Debaty wokół polityk historycznych, kwestii posiadania i bycia historii toczą się także z powodzeniem na rodzimym gruncie. Recenzowane niedawno przez Jana Bińczyckiego drugie wydanie Homobiografii Krzysztofa Tomasika jest przykładem strategii odzyskiwania, przechwytywania i ustanawiania historii przez grupy z niej wcześniej wykluczone. Podobnie za oceanem – kwestia reprezentowania afroamerykańskiej przeszłości znalazła się właśnie w centrum zainteresowania kulturowego mainstreamu.

Akademickie dyskusje o możliwościach przedstawienia historii, które daje medium audiowizualne, toczą się już od dawna. Robert A. Rosenstone, fundator dyscypliny badającej związki historii z filmem, zwraca uwagę na częste zawężanie przeszłości do postaci zamkniętego świata, opowiadanie pojedynczych, linearnych opowieści, które nie pozostawia miejsca na historyczne alternatywy oraz odsłonięcie złożoności przyczyn i subtelności historycznych. Film DuVernay pokazuje nam jedynie ów wycinek historii. Skupia się na wydarzeniach związanych z walką o prawa wyborcze w małym, południowym miasteczku Selma i – przede wszystkim – na historii faktycznych liderów Ruchu Praw Obywatelskich: nie poświęca zbyt dużo miejsca (mniej lub bardziej aktywnie) działającym w nim białym liberałom. Opowiada historię Afroamerykanów i ich społeczności, która jest sprawczym podmiotem swojej walki o równouprawnienie. Odrzuca archaiczne sposoby reprezentacji za pomocą figury białego wybawiciela ratującego świat, jak działo się to jeszcze chociażby w Służących (2011). Nie oznacza to oczywiście, że otrzymujemy pełną, prawdziwą, odfałszowaną historię, opowiadającą o tym, co wydarzyło się naprawdę. Nie dochodzimy tutaj do żadnej głębokiej prawdy czy rzeczywistego obrazu przeszłości, bo przecież każda próba historiograficzna będzie jedynie fragmentem narracji – rozszerzoną metaforą, jak ujmował to Paul Ricoeur. Warto w tym momencie zwrócić uwagę na podwójne znaczenie „historii”: jako opisu przeszłych wydarzeń i sposobu, w jaki je opowiadamy.

To istotne w kontekście Selmy, bo w zasadzie historiografia i fakty nie zmieniają się: nie zostają nam przedstawione żadne nowe dane czy nieznane źródła dotyczące Kinga i Civil Rights Movement. Nie ma tu też miejsca na radykalne przeformułowanie myślenia o amerykańskiej historii. DuVernay milczy na temat lewicowego skrętu Kinga, który dokonał się pod koniec jego życia i który zbliżał go do prorewolucyjnego i antysystemowego Black Power. Nie dowiemy się także o początkach pokojowego Ruchu na Południu, który powstał jako organizacja mająca na celu samoobronę (czyli uzbrojenie) Afroamerykanów przed atakami Ku Klux Klanu i linczami. To ciągle ta sama, teleologiczna historia z happy endem, kultywująca mit Ameryki jako kraju wolności.

Zmienia się jednak sposób opowiadania o tych zdarzeniach – ich fabularyzacji w dyskursie historycznym. I dlatego Selma jest filmem na wskroś doniosłym –  napisanym i nakręconym przez samych Afroamerykanów, na czele z czarną reżyserką, na dodatek nieumocowaną instytucjonalnie. DuVernay dostała szansę jedną na milion, a o tym jak hermetyczne, seksistowskie i rasistowskie jest  środowisko filmowe może świadczyć fakt, że po raz pierwszy czarnoskórą reżyserkę zatrudniono w wielkim studiu dopiero w 1989 roku. Świat pokonał komunizm, upadł mur berliński, wszyscy żyliśmy już w postmodernizmie, a rasa i płeć ciągle rozbijały się w Hollywood o szklany sufit. W tym i tylko w tym sensie mamy do czynienia z rewizją historyczną.

Kiedy zastanawiam się nad genezą pojawienia się fali rozliczeniowych blockbusterów, naturalne wydaje mi się wskazanie istotnej roli sprzyjającego klimatu politycznego. Trudniejsze do rozstrzygnięcia staje się jednak znaczenie wyboru Obamy w tym kontekście. Elekcja pierwszego czarnoskórego prezydenta wywoła falę rasistowskich reakcji: od sugestii, że drugie imię Baracka – Hussein –  może mieć terrorystyczne implikacje, po jego karykaturalne przedstawienia w ogólnokrajowej prasie, np. jako szympansa. Statystyki ekonomiczne i penitencjarne wskazują, że Afroamerykanom żyje się de facto gorzej niż pod rządami konserwatywnego Busha. Także w sferze symbolicznej – Ameryka przeszła właśnie największe zamieszki na tle rasowym od czasu lat 90., a hashtagiem roku stało się pozornie tautologiczne #BlackLivesMatter. Tak więc to nie walka o poprawę sytuacji ekonomicznej czy społecznej zdominowała dyskurs o rasie, lecz starania o zwykłe przetrwanie. W ten sposób boleśnie została obnażona idea o postrasowym społeczeństwie i zmniejszającym się znaczeniu rasy.

Zmienia się jednak dyskurs historyczny, a z nim rynek. Sundance Institute, organizujący jeden z największych i najbardziej prestiżowych festiwali kina niezależnego, współfinansował powstanie dokumentu The Black Panthers: Vanguard of the Revolution, którego premiera odbędzie się podczas tegorocznej edycji. Film Stanleya Nelsona nie tylko przybliża opowieść o separatystycznych i bojowych Czarnych Panterach, które działały w podobnym czasie co pro-integracyjny Martin Luther King, lecz także ustanawia odważną paralelę pomiędzy współczesną brutalnością policji a walką z rasową dyskryminacją sprzed pół wieku. Zresztą cały program rozpoczynającego się właśnie festiwalu obfituje w filmy afroamerykańskie poruszające kwestie rasy i wykluczenia.

Możemy się zgodzić, że celem polityki historycznej powinna być raczej multiplikacja możliwych interpretacji niż tworzenie monolitycznego konsensusu interpretacyjnego. Stąd zeszłoroczny Oscar dla Zniewolonego, jednogłośnie pozytywne recenzje dla Selmy i jej przepadnięcie w tegorocznym wyścigu, wynikające z dojścia do pewnego krytycznego punktu nasycenia alternatywnymi narracjami historii. Na Oscarach świat się jednak nie kończy i nie zaczyna.

 

Selma, reż. Ava Duvernay, USA, Wielka Brytania (2014)

Ewa Drygalska

(ur. 1984) – absolwentka filmoznawstwa i doktorantka w Instytucie Amerykanistyki UJ, gdzie przygotowuje pracę doktorską na temat kina blaxploitation. Lubi rap i filozofię postsekularną. Żartuje, że jest feministką.