Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Occupy the Old Theatre

Artykuły /

Założył czarną marynarkę i karminową poszetkę. Z grupą znajomych poszedł na spektakl. W połowie wstał, by powiedzieć Janowi Klacie: Jesteś zerem! Jesteś zerem! Jesteś zerem, człowieku! Nazywa się Stanisław Markowski.

Nie chciałem pisać na ten temat. Zwłaszcza że Popmoderna publikowała już interesujący komentarz Arka Półtoraka. Wolałbym się po prostu rozkoszować. Sądziłem, że nic już odbiorców kultury nie oburza i nie powtórzą się takie ekscesy jak pobicie Tadeusza Dołęgi-Mostowicza przez faszystowskich bojówkarzy, bo kogóż dziś rozpali do białej gorączki antyrządowy felieton? Oczywiście skandal, do jakiego doszło w Starym Teatrze podczas inscenizacji Do Damaszku Augusta Strindberga, to tak naprawdę małe piwo – późniejszy autor Kariery Nikodema Dyzmy o mało nie zginął – ale i tak uwierzyłem w krakowską publiczność na nowo. Ileż świętego gniewu można odnaleźć w zarejestrowanych na nagraniu kwestiach! Ileż pasji właściwej szkolnym przedstawieniom! Bo przeważnie w czasie tak zwanych akademii ujawniało się kilka gorliwych osób, które, w odróżnieniu od apatycznych kolegów, dawały się porwać przygotowanemu przez polonistkę scenariuszowi. Zamiast dukać pod nosem, garbić się niepewnie, uciekać ze sceny, stawały na baczność, w pełni świadome swego ciała, i głośno recytowały, od czasu do czasu czyniąc księżowską pauzę, by wreszcie zakrzyknąć: Bądź wierrrny, idź! W takich chwilach mój przyjaciel Adam szeptał mi na ucho, że chciałby, aby strop auli się urwał i pogrzebał nas wszystkich. A ja byłem zachwycony.

Pewnie tym razem znowu zastygłbym w ekstazie, a później miesiącami wyczekiwał na nowy fajerwerk. Problem w tym, że skandal w Starym Teatrze urósł do rangi przełomu w najnowszej historii tej instytucji, a przynajmniej jest uznawany za objaw istotnych procesów społecznych. Być może osoby stawiające takie diagnozy mają całkowitą rację. Skłaniam się raczej ku opiniom, że przerwanie przeciętnego spektaklu przez dwadzieścioro widzów to zjawisko drugorzędne, choć rozkoszne. Ale skoro Jerzy Fedorowicz, Kazimierz Kutz, Maciej Nowak, Jan Nowicki, Tomasz Raczek i inni mają przeciwne mniemanie, nie chcę sprawy lekceważyć. Uważnie śledząc medialną wymianę zdań, odniosłem jednak wrażenie, że komentatorzy zastanawiają się głównie nad tym, czy scena symulowanej kopulacji rzeczywiście była skandaliczna i czy taki spektakl powinno się wystawiać w Teatrze Narodowym. Bez wątpienia warto omówić oba tematy. Nie rozumiem tylko, czemu tak rzadko pada pytanie, kim są uczestnicy owego protestu przeciw cywilizacji śmierci. Udzielenie odpowiedzi może mieć dwie ważne konsekwencje. Po pierwsze – częściowe usunięcie braku równowagi pomiędzy znanymi z nazwiska, daty urodzenia i przebiegu kariery członkami zespołu Starego Teatru a anonimową grupą, która zwraca się do tych ludzi per panie Globisz! i panie Klata!. Jakie to ma znaczenie? Otóż wierzę, że jakość debaty publicznej poprawiłaby się znacząco, gdyby przed wykrzyknięciem inwektywy pod czyimś adresem należało powiedzieć kilka słów o sobie. Po drugie – refleksja nad protestującymi pomogłaby zrozumieć, co tak naprawdę ich gorszy i jakiej sztuki oczekują.

Niestety oba z założonych celów jestem w stanie zrealizować tylko w ograniczonym stopniu. Przede wszystkim nie są mi znane personalia oburzonych koneserów sztuki wysokiej – poza jednym, wymienionym na wstępie. To właśnie Markowski wstał jako pierwszy, by głośno krytykować barachło i szmelc, odgrywane przez Dorotę Segdę i Krzysztofa Zarzeckiego. Kiedy Klata wyszedł na scenę, aby prosić o opuszczenie sali, usłyszał zastanawiająco bezpośrednie apostrofy: Jesteś przejściową, nic nie znaczącą personą w tym teatrze! Ten teatr będzie bez ciebie istniał i wróci kiedyś do stanu, jaki był! Pozostaje wierzyć, że panowie się świetnie znają i niejedną butelkę opróżnili, choć nie wiem, czy owa relacja przetrwa radykalną krytykę wygłoszoną publicznie. Zastanówmy się jednak, jaki był ten teatr, zanim nastał Klata – farbowany katol? Oczywiście punktem odniesienia nie jest Mikołaj Grabowski, który dyrektorował Staremu przez okrągłą dekadę – reżyser Trans-Atlantyku przeminie razem z Lupą i Zadarą, to więcej niż pewne. Musimy zstąpić do głębi. Nasz Wergili wymienia trzy nazwiska: Jarocki, Swinarski, Wajda. Jasna sprawa, patroni Starego. Ale w jakim sensie stanowią przeciwwagę dla Klaty? Owszem, reżyser to nierówny, zapewne mniej osiągnął niż wielka trójka, choć Sprawa Dantona i Oresteja to rzeczy spore. Wajda kręcił filmy narodowe w negatywnym tego słowa znaczeniu – mam na myśli zwłaszcza Człowieka z żelaza, Pana Tadeusza i Katyń – ale czy naprawdę takie spektakle jak Hamlet z Teresą Budzisz-Krzyżanowską albo Makbet z Krzysztofem Globiszem podobały się Markowskiemu? Niejedno w tych inscenizacjach zakrawało na skandal, było w gruncie rzeczy wywracaniem dramatu na nice, od obsady poczynając. Być może dzisiejszym odbiorcom Swinarski wydaje się reżyserem zachowawczym, ale warto zwrócić uwagę, jak bardzo się różnią jego Dziady, z Aniołem Stróżem w cokolwiek zabawnym kostiumie, od Wyzwolenia, które wydobywa z trudnego tekstu całą śmieszność i uwodzicielski patos myśli Konrada. Czego więc żąda Markowski? Chyba nie teatru, który tkwiłby w paradygmacie romantycznym, skoro do wielkiej trójki wybrał również Jarockiego. Przecież to stara popsuj-zabawa, niezmordowany poszukiwacz dziury w całym. Witkacy, Gombrowicz, Różewicz, Mrożek – oto jego ulubieni twórcy. Czy naprawdę oni są głównymi reprezentantami kultury miłości w dramacie współczesnym? Markowski nie daje odpowiedzi na tę wątpliwość, dodatkowo wikła wątki, krzycząc z rozkrzyżowanymi rękami: A teraz co, pani Doroto? Święta! Święta Faustyna! Wychodzi pani i co? Wstyd, bo to jest brzydkie!

Na szczęście Markowski, urodzony w 1949 roku w Częstochowie, sam jest artystą. Przede wszystkim fotografikiem. Nie wiem, czy wybitnym, na pewno fachowym – z tą twórczością można się zapoznać dzięki nieźle prowadzonej stronie internetowej. Najlepszy okres Markowskiego to bez wątpienia czarno-białe zdjęcia z lat 70. i 80. Na tle całości wyróżnia się cykl Podróże w miejscu (1974–1976), utrzymany w stylistyce cokolwiek surrealistycznej – autor zestawia ludzi i przedmioty ze sprzecznych porządków, operuje kontrastem barwy i faktury. Aura niesamowitości nie jest wprowadzana w sposób nachalny ani schematyczny, ale wyczuwa się ją wyraźnie. Na uwagę zasługuje także seria zdjęć z krakowskiego Kazimierza, Świat, którego już nie ma (1982–1985) – poza walorem dokumentalnym (wtedy dało się znaleźć oryginalne, niepodmalowane przez restauratora napisy, reklamujące choćby wyrób tałesów) prace te cechuje moc kreowania wrażeń poprzez kompozycję. Markowski wśród licznych fotografów żydowskiej dzielnicy wyróżnia się umiejętną oscylacją między odruchami melancholii, takimi jak kolekcjonowanie wielkich połaci odrapanych murów, a próbą utrwalenia życia zwierząt i ludzi, funkcjonujących na marginesie przestrzeni zapełnionej pustką. Dalsza część cyklu to postaci ortodoksyjnych żydów przyjeżdżających na cmentarz i do bóżnicy. Są różni: młodzi i starzy, o twarzach zgoła europejskich lub wyraźnie bliskowschodnich. Jeden ma fizjonomię bardziej semicką niż sam Włodzimierz Boruński. Modlą się, oczywiście, ale też chodzą dziarsko ulicami, zginają grzbiety, żeby wyjrzeć przez okno, śmieją się w głos. Są niesamowicie żywi. Jeżeli ktoś uważa własnoręcznie wykonane zdjęcie rabina na placu Nowym za efektowne, niech sobie wyobrazi, że jest tuż po stanie wojennym, a zapiekanek w Okrąglaku jeszcze nie sprzedają.

Już pod koniec lat 70. Markowski zdecydował się fotografować niemal wyłącznie tematy ważne. Z pozoru nie ma w tym nic złego. Jeżeli jednak zestawimy owe tematy w chronologiczny ciąg – pielgrzymki Jana Pawła II, karnawał Solidarności, stan wojenny w Nowej Hucie, manifestacje lat 80. w Krakowie – rzecz się staje nader przewidywalna. Już w okresie Republiki Okrągłego Stołu Markowski poświęcił się głównie poszukiwaniu piękna. Z dużą dbałością o kadr i światło fotografuje ojczysty pejzaż, dworki szlacheckie, drewniane kościoły. Spośród dziesiątków opublikowanych zdjęć zaledwie kilka wygląda inaczej niż się Państwo spodziewają. Jaki charakter ma cykl krótkometrażowych filmów dokumentalnych Krakowskie impresje, również proszę się domyślić.

Nie sposób sobie jednak wyobrazić, jak Stanisław Markowski śpiewa narodową poezję. Naprawdę zachęcam do słuchania. Bo choć nasz bohater posiadł podstawową umiejętność gry na fortepianie, umie napisać dobry marsz, walczyk i tango, nie sposób się powstrzymać przed konstatacją, że z kształceniem głosu było dramatycznie. Oczywiście zwykła sprawność (lub jej brak) rzutuje na zasadnicze wybory estetyczne. Będę z Państwem szczery – kiedy słyszę te nierytmiczne pokrzykiwania (na zmianę z fałszywym szeptem), chciałbym, aby strop auli się urwał.

Ale Markowski wciąż odwiedza miasta i miasteczka, tłumaczy, dlaczego Polska nie jest suwerenna, wspiera kandydaturę Zuzanny Kurtyki w wyborach do senatu. Szeroko komentuje dziwny incydent, którego padł ofiarą 11 listopada 2011 roku. A nade wszystko śpiewa. Na niektórych nagraniach z recitali widać nawet, jak parę osób raz po raz ociera łzę. Czyli jest zapotrzebowanie na kulturę miłości. Szanuję to i nie zabroniłbym Markowskiemu występowania, choćbym miał taką moc, nie ogłosiłbym za Konradem z Wyzwolenia: Tak się gubi naród! Trzeba jednak zastrzec, że zapotrzebowanie na kulturę miłości jest ograniczone, nie udało się przecież poderwać z miejsc dwustu widzów Starego Teatru, którzy ze stoickim spokojem znosili niezbyt przekonujące aktorstwo oburzonych. Można natomiast sądzić, że z koncertu Markowskiego wyszliby prędko, zapewne po angielsku. Artysta nie usłyszałby okrzyków Do szkoły!, To ma być c-moll?, Żenujące! Być może milczą, bo są lemingami. Złóżmy więc hołd tym, którzy dali świadectwo.

Kobieta w czarnej sukience, ze srebrnym naszyjnikiem, błaga Globisza, żeby się opamiętał. Inna, w barwnym szaliku, zarzuca mu gorszenie bliźnich. Konrad Swinarski w trumnie się przewraca, patrząc na to! – woła ktoś zza kadru. Zwrócić pieniądze! – wszak jesteśmy w Krakowie. Niesmaczne – rzuca młody mężczyzna w sztruksowej marynarce. Starszy człowiek przypominający Henryka Machalicę peroruje: Co to ma wspólnego ze Strindbergiem i z tą sztuką? […] Takie rzeczy to może pan pokazać swojej żonie. Pan za moje pieniądze tutaj się bawi! Za moje jako po-dat-ni-ka! – stale kieruje oskarżycielski palec ku dyrektorowi, punktuje go, jak to nazwał mój kolega Darek. – To jest Teatr Narodowy, to nie jest komercyjna scena, gdzie pan może stać na głowie. I to nie jest pana własność. Płacimy podatki na ten teatr – podkreśla starsza kobieta w szarym żakiecie i perłach na szyi.

Cześć ich pamięci.

Łukasz Łoziński

(ur. 1989) – Z wykształcenia filolog i antropolog, z zawodu copywriter i PR-owiec. Lubi free jazz i rock'n'roll.