Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

O społecznie akceptowalnym szaleństwie („Ona” Spike’a Jonze’a)

Wyobraźmy sobie taki film: samotny, pogrążający się w depresji mężczyzna instaluje na swoim komputerze system operacyjny oparty o sztuczną inteligencję obdarzoną samoświadomością, możliwością rozwoju i emocjami. Między człowiekiem a oprogramowaniem nawiązuje się głębokie porozumienie, przechodzące w romans. Mamy randki z komputerem, mamy długie nocne rozmowy, ba, mamy nawet namiętny seks. Taki jest zarys akcji najnowszego filmu Spike’a Jonze’a Ona i już na pierwszy rzut oka widać, że jest to pomysł jednocześnie intrygujący i obarczony sporym ryzykiem.

Reżyser mógł nakręcić szaloną komedię, pękającą w szwach od gagów, które jakże łatwo wycisnąć z wyjściowego pomysłu. Mógł też zarysować szeroką wizję wszystkich technologicznych i społecznych konsekwencji, jakie niosłoby ze sobą pojawienie się sztucznej inteligencji zdolnej do nawiązywania relacji. Albo, jeszcze inaczej, mógł zmarszczyć surowo brwi i obdarzyć nas, widzów, żyjących w jakże bliskich związkach ze swoimi smartfonami, laptopami, tabletami, poważną, choć nieco już nieświeżą, przestrogą przed technologią, która niszczy prawdziwe międzyludzkie więzi, zastępując je cyfrową podróbką. Każde z powyższych – łatwych i kuszących – rozwiązań byłoby dla wyjściowego pomysłu mordercze, kolejno trywializując, zagłuszając lub banalizując temat. Zamiast tego reżyser, znany dotychczas przede wszystkim ze złożonych, metafilmowych obrazów na podstawie scenariuszy Charliego Kaufmana (Być jak John Malkovich, Adaptacja), nakręcił film zaskakująco kameralny i subtelny, podchodząc do wyjściowego pomysłu od dość niespodziewanej strony.

Srodze zawiodą się na pewno ci, którzy, przeczytawszy zarys filmu, nabiorą apetytu na śmiałą wizę science fiction lub krytykę nowych technologii. To, że ukochana głównego bohatera, Samantha, jest akurat programem komputerowym, to kwestia dość umowna, równie dobrze mogłaby być, moim zdaniem, jakimkolwiek innym bytem bezcielesnym, pozaludzkim – aniołem, zjawą, fantomem z kosmosu, to naprawdę nie jest takie ważne i nie tak wiele by w filmie zmieniło. Ona nie mówi niczego ważnego czy nowego o technologii i sztucznej inteligencji, bo też i nie ma takich ambicji. Dla Jonze’a ważne jest raczej wprowadzenie do filmu bohaterki o specyficznej konstrukcji emocjonalnej, dzięki czemu mogły w nim wybrzmieć pytania o sedno relacji i bliskości, o naturę emocji i o odnawialność zdolności do przeżywania.

Mamy więc Samanthę, system operacyjny, dla którego uczucia nie są czymś oczywistym, pojawiają się jakby wbrew jego naturze i dopiero wymagają odkrycia. I mamy Theodora, który czuje, że przeżył już wszystkie dostępne dla siebie emocje i jest już skazany wyłącznie na ich odtwarzanie. Samantha podchodzi do uczuć, nawet tych przykrych, z entuzjazmem debiutantki – bez naiwności, za to z otwartością i odwagą. Została zaprogramowana, kupiona i zainstalowana, ale szybko wychodzi z przewidzianej dla siebie roli sympatycznej asystentki, sprawnie sortującej korespondencję i służącej miłą konwersacją. Sama nadaje sobie imię i sama kształtuje swoją relację z głównym bohaterem. Theodore nie ma w sobie tej niezależności – jest lękliwy i zagubiony. Pogrążając się w depresji po rozstaniu z żoną, dzieli swój czas sprawiedliwie pomiędzy gry komputerowe i okazjonalny cyberseks, w żadnej z tych dziedzin nie odnosząc specjalnych sukcesów. Uciekając przed osobistym zaangażowaniem, spełnia się poprzez zastępcze przeżywanie cudzych relacji – zawodowo zajmuje się pisaniem na zamówienie osobistych listów dla nieznajomych, w których wyznaje im miłość, wdzięczność, tęsknotę. Być może instalując spersonalizowany system operacyjny Theodore miał nadzieję na jeszcze jedną formę relacji zastępczej. Stało się jednak inaczej – towarzyszenie Samancie w jej edukacji emocjonalnej otwiera także jego. Oboje będą równolegle odkrywać to, co oznaczają dla nich emocje i w jaki sposób buduje się bliskość.

I choć powyższe zdanie brzmi jak podsumowanie fabuły ukutej na podstawie prozy Paulo Coelho, to w filmie Jonze’a nie ma miejsca na czułostkowość. To nie jest film, w którym można się wygodnie rozsiąść, uronić sympatyczną łezkę rozczulenia, a potem zapomnieć o całej sprawie. Wartość filmu Ona tkwi dla mnie przede wszystkim w jego niejednoznaczności – relacja Theodore’a i Samanthy jest jednocześnie bardzo niezwykła i bardzo naturalna. Owszem, mierzą się z tak niespotykanym problemem jak konieczność przeniesienia erotyki poza domenę ciała i owszem, jedno z nich potrafi przeczytać książkę w sekundę, ale za to ma wzrok ograniczony do obiektywu kamery cyfrowej. Jednak czy związek człowieka i komputerowego programu jest w swojej istocie tak drastycznie różny od każdej innej miłości? Jonze zręcznie unika odpowiedzi, na przemian pokazując związek Theodora i Samanthy w skonwencjonalizowanych scenach z repozytorium typowym dla komedii romantycznych, a z drugiej strony wikła ich w skomplikowane sytuacje, w jakich nie znalazłaby się żadna konwencjonalna para. Otoczenie Theodore’a również przyjmuje jego związek z pozbawioną zdziwienia akceptacją. Jedynie jego była żona uważa, że jest to forma ucieczki przed ryzykiem, jakie niesie ze sobą relacja z prawdziwą kobietą. Wszyscy inni zdają się zgadzać z tym, co mówi przyjaciółka bohatera, Amy (Amy Adams) – każde zakochanie jest akceptowalną społecznie formą szaleństwa, a wiec żadne nie jest dziwniejsze od innych.

Ona to również znakomici aktorzy, szczególnie wspaniała Scarlett Johanson, użyczająca głosu Samancie. Zapomnijcie o zimnych, bezosobowych kwestiach cedzonych przez syntezator mowy, jaki odruchowo przypisalibyśmy maszynie. Jej głos jest ciepły, chropowaty, zmysłowy; Samantha bywa łobuzerska, zaczepna, smutna, zdystansowana, namiętna i zamyślona. Partnerujący jej Joaquin Phoenix jako Theodore jest natomiast przekonująco wycofany i nieco nieobecny, wnosząc tym samym do filmu nieokreślony smutek, wybrzmiewający nawet w wydawałoby się radosnych scenach i nasączający je melancholią.

Być może to wszystko jednak nie wystarczy i dla niektórych widzów film Jonze’a będzie po prostu kolejną historią o smutnym nieudaczniku, który przechodzi wewnętrzną przemianę pod wpływem kobiety. Nieco udziwnioną, trochę hipsterską (ten wąs Phoeniksa, te jego wysoko podciągnięte spodnie!), ale jednak w gruncie rzeczy dość poczciwą love story opartą na dobrze znanym schemacie. Możliwe. Będą jednak zapewne i tacy (i ja do nich należę), których uwiedzie ten ciepły i łagodny film o dojrzewaniu do emocji.

 

Ona (Her), reż. Spike Jonze, USA (2013)

Natalia Szafran-Kozakowska

(ur. 1983) – absolwentka filologii polskiej UAM. Redaktorka i administratorka polskiej Wikipedii, członkini Stowarzyszenia Wikimedia Polska. Tropicielka i samozwańcza badaczka motywów miejskich w filmie. Karmi się kinem Wima Wendersa, amerykańskimi serialami, powieściami Nabokova i kuchnią hiszpańską.