Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Nowy Bond, stare sztuczki („Spectre”)

Recenzje /

Zaczyna się spektakularnie: Meksyk, Święto Zmarłych, obowiązkowo piękna kobieta i pogoń za terrorystą. Niby wszystko się zgadza. Klasyczny film akcji – pościgi, wybuchy, budująca napięcie muzyka w tle. Jednak już od początku filmu Sam Mendes trochę się z nami zabawia – Bond przebiera się w inny garnitur w ciągu dwóch sekund czy nagle zamiast na betonie ląduje na (całkowicie przypadkowo stojącej właśnie w tym miejscu) miękkiej kanapie. Trudno w tym wszystkim nie zobaczyć kpiącego uśmiechu, prośby, żeby nie traktować tego filmu zbyt poważnie. To tylko bajka. Świat jest tu nieskomplikowany, kobiety są czarujące, mężczyźni silni i przystojni. Czy potrzeba czegoś więcej?

Skyfall był przełomowym filmem bondowskiej serii. Nagle okazało się, że Bond odczuwa (coś innego niż podniecenie erotyczne czy zauroczenie), że ma ciało (cóż za błyskotliwa obserwacja!), które jest wrażliwe na ból i się starzeje, a na dodatek – że czas jednak upływa. Wcześniej nie miało to najmniejszego znaczenia. Tych kilka banałów, w kontekście Bonda dość świeżych, w połączeniu ze wzruszającą do łez rodzinną historią agenta oraz faktem, że był to film po prostu perfekcyjnie zrobiony pod względem warsztatowym, okazało się gwarancją komercyjnego sukcesu. Jednak to już za nami. Karawana jedzie dalej, choć bondowskiej serii od lat stawiane są te same zarzuty: banalna fabuła, przerost formy nad treścią, przedmiotowe traktowanie kobiet.

Co ciekawe, podobne głosy mogliśmy słyszeć z ust samych bohaterów. Judi Dench, gdy po raz pierwszy wcielała się w rolę M, przywitała agenta 007 nazywając go seksistowskim, mizoginistycznym dinozaurem, reliktem epoki zimnej wojny. Sam Mendes w Skyfall pozwolił na chwilę uwierzyć, że wcale tak nie jest. Pokazał, że Bond jest pełen słabości, że nie wszystko mu się udaje, a nawet posadził go na chwilę przed obrazem Turnera. Spectre nie kontynuuje tej drogi i wraca do starej konwencji, co sygnalizowała już ostatnia scena poprzedniego filmu: nowy gabinet M (w tej roli Ralph Fiennes), do którego wchodzi Daniel Craig, wystrojem przypominał ten, który kiedyś należał do Barnarda Lee. W efekcie Spectre prawdopodobnie nie zadowoli fanów Skyfall, którzy swoją przygodę z Bondem traktują okazjonalnie.

Bond był zawsze trochę kiczowaty i Mendes w najnowszej części przygód agenta MI6 czerpie pełnymi garściami z całego spektrum tego kiczu. Posługuje się językiem przywodzącym na myśl naiwne filmy z serii powstałe w latach dziewięćdziesiątych, jednocześnie niemal co chwila przywołując całe sekwencje scen (takich jak np. pojedynek w pociągu nawiązujący do Pozdrowień z Moskwy), czy dialogi (ile to już razy Bond działał na własną rękę i został zawieszony w obowiązkach za sprawą decyzji M?), które są wyraźnym nawiązaniem do wcześniejszych części. Podobnie sprawa ma się z bohaterami, budowanymi głównie na zasadzie sobowtórów. Hinx ze Spectre przypomina niezniszczalnego Buźkę, który pojawiał się już w filmach z Rogerem Moorem, takich jak Moonraker oraz Szpieg, który mnie kochał, zaś odtwórca roli Q, Ben Whishaw, niemal całkowicie (i – muszę przyznać – z ogromnym powodzeniem) naśladuje bohatera wykreowanego przez Desmonda Llewelyna i Johna Cleese’a. A jednym z bardziej zajmujących aspektów filmu jest właśnie relacja między Q i głównym bohaterem. Już samo zestawienie chuderlawego naukowca i nieznośnie idealnego Bonda budzi lekki uśmiech.

Trudno pominąć metamorfozę głównego bohatera, która zachodzi w kolejnych filmach z udziałem Daniela Craiga. W Casino Royale jeszcze niezbyt doświadczony, młody agent – w Spectre staje się momentami irytująco doskonały. Bond porusza się niemal jak robot, jest cyniczny i skupiony wyłącznie na postawionym sobie zadaniu. Z łatwością też przychodzą mu do głowy kolejne ironiczne frazy. W każdej scenie wygląda perfekcyjnie w idealnie skrojonych garniturach od Toma Forda. Ta pewność siebie i specyficzny bondowski humor z pewnością zadowolą sceptycznych wobec powierzenia tej roli Craigowi fanów kreacji Pierce’a Brosnana.

Co z rolą „dziewczyny Bonda”? Madeleine Swann (Léa Seydoux) przypomina bardziej bohaterki filmów z Seanem Connery, kobiety o zmysłowych ustach i niezwykle ponętnych kształtach, niż współczesne piękności z wybiegów Victoria’s Secret. A jej historia? I znów: ile razy to już było? Ile razy ona buntowała się przeciw życiu agenta, mówiła, że nigdy z nim nie będzie? Ile razy mieliśmy do czynienia z tą smutną rodzinną historią bohaterki?

No dobrze. A czarny charakter? To niepowodzenie potraktowałam już niezwykle osobiście ze względu na ogromną sympatię do Christopha Waltza, jak i na wspomnienie fantastycznego występu Javiera Bardema z poprzedniej części przygód agenta. Franz Oberhauser to przede wszystkim bardzo źle napisana rola: ta postać zdaje się całkowicie nie pasować do filmu, jej historia w żaden sposób nie współgra z całością, a Christoph Waltz odgrywa ją tak samo, jak wszystkich swoich mrocznych bohaterów.

Trudno mi dziś myśleć o Bondzie jako o filmie akcji. Może tak miało być kiedyś, na początku całej serii. Od dawna jednak nie ma tu elementu zaskoczenia, wprost przeciwnie: świat się zmienia, a agent wciąż pozostaje taki sam w swojej bajkowej rzeczywistości, wyznaczając charakterystyczne dla siebie modele zachowań i historii. I chwała mu za to. Bo na tym polega cały urok Bonda – na przewidywalności i prostym schemacie, w który mimo wszystko bardzo chcemy uwierzyć.

Spectre to film niezwykle niejednorodny. Przypomina bardziej posklejane ze sobą kolejne sekwencje wydarzeń niż sprawnie zekranizowaną fabułę. Obok doskonałych kadrów i zabawnych scen pojawiają się takie, które prędzej wzbudzą w nas konsternację i poczucie zażenowania, niż nawet umiarkowany zachwyt. (Jeśli np. ktoś będzie w stanie wytłumaczyć, co autor miał na myśli, tworząc intro do Spectre i kto się zgodził na coś takiego – bo jednak ogień, nagie torsy, węże i macki ośmiornic w jednym miejscu, to nawet dla mnie zbyt wiele – bardzo proszę o wiadomość. Będę ogromnie wdzięczna).

Z pewnością najnowszy film Mendesa nie jest najlepszym z serii. Ale też trudno mi go jednoznacznie przekreślić. Do oglądania Spectre trzeba się odpowiednio nastawić: proponowałabym z góry pomyśleć o takich pojęciach jak konwencja, karykatura, stylizacja. Będzie łatwiej poradzić sobie z tym, co zobaczymy na ekranie, a nawet, kto wie – może będziemy się całkiem dobrze bawić? Bo James jest mimo wszystko pełen uroku. Ale na tym zakończmy, bo świat jest prosty. Dobro wygrywa, a zło zostaje przykładnie ukarane. Przedstawiona rzeczywistość ogranicza się do jednej perspektywy. Piękna i mądra kobieta wpada w ramiona głównego bohatera. Karawana jedzie dalej.

 

Spectre, reż. Sam Mendes, USA, Wielka Brytania, 2015