Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Nieprawdopodobnie ludzka miłość (Sebastian Barry „Dni bez końca”)

Recenzje /

Najnowsza powieść irlandzkiego autora może zaskakiwać wielu potencjalnych czytelników zestawieniem tematów wojny secesyjnej i nieheteronormatywnej tożsamości. Oto bowiem bohaterem Dni bez końca jest Thomas McNulty – nastoletni Irlandczyk, który ucieka za ocean. Ucieka jednak nie przed wierzycielami, w nadziei na wzbogacenie się czy w poszukiwaniu wolności religijnej. Podobnie jak wielu (niefikcyjnych) rodaków w połowie XIX wieku decyduje się na desperacką podróż do Ameryki z powodu Wielkiego Głodu (An Drochshaol). Tam jednak nie czeka na niego eldorado, ale wojna secesyjna i krwawe walki z rdzenną ludnością.

Żałuję tylko dwóch rzeczy: że nie przeczytałam Dni bez końca w oryginale i że w polskim wydaniu przesłania tę książkę efektowna, a zarazem nieuważna wobec samej opowieści okładka. Oryginał, po który sięgnęłam nieco zmęczona trzeszczącym językiem przekładu, wciąga bez reszty i pozwala zapomnieć o dystansie, który nas dzieli i daleko idącej spekulacji, na którą waży się autor. Język – mimo że wyraźnie stylizowany i nieco archaiczny – oddaje tu pełnię sprawiedliwości bohaterowi, do którego autor odnosi się z czułością i cierpliwością. Ten sposób postrzegania postaci i kształtowania jego nieszczęśliwej pozycji niezmiennie kojarzy mi się z Kenem Loachem, szczególnie zaś z jego emocjonalnie wstrząsającym filmem Kes. Powinowactw literacko-filmowych jest tu więcej, poczynając od umiejętności obu twórców do łączenia przemocy i zapisu upodlenia ludzkiego życia oraz bardzo subtelnych emocji, jakiegoś niezbywalnego humanizmu. Kiedy McNulty trafia do armii, a co za tym idzie do serca konfliktu, z którym w zasadzie niewiele ma wspólnego i który nie do końca nawet rozumie, rozpoczyna równocześnie inną historię – intymną relację opartą na czułości i miłości. Nie jest to jednak równoznaczne z efektownymi, choć oczywistymi kontrastami. W wielu fragmentach powieści wątki te wydają się niemal nieodróżnialnie splecione, ukazując nie tyle paradoksy, co wzajemne przenikanie najbardziej skrajnych ludzkich przeżyć.

Ważnym, a zarazem najbardziej nieoczywistym wątkiem jest praca McNulty’ego i innych chłopców jako… No właśnie. Z braku laku – dam do towarzystwa? Tancerzy? Prostytutek? A może po prostu wypełnianie społecznych ról przypisywanych generalnie – najgorzej sytuowanym – kobietom?

Klnę się na Boga, że w wojsku żyło mi się dobrze. Gdy zaczynałem, miałem siedemnaście lat albo coś koło tego, nie jestem całkiem pewny. Nie powiem też, że lata przed pójściem do wojska były łatwe. Ale od tańczenia wyrobiłem sobie mięśnie i byłem, jak to się mówi, giętki. To nie przytyk do moich klientów, wypowiadam się raczej w ich imieniu. Jak się płaci dolara za taniec, człowiek liczy, Bóg mi świadkiem, że za swoje pieniądze odtańczy parę niezgorszych odsibek na parkiecie.

To właśnie tam, w szynkach i na ich dalekich zapleczach, poznaje chłopaków będących w podobnej sytuacji. Jednym z nich jest John Cole, którego bliskość i miłość daje mu nie tylko nadzieję i szczęście, ale i zupełnie nowe życie. Język powieści jest bardzo spójny, ale nawet w opisie tych samych doświadczeń i wydarzeń sięga zupełnie różnych rejestrów, komplikuje obraz. To także odróżnia wyraźnie powieść Barry’ego od literatury o ambicjach właściwych choćby Colsonowi Whiteheadowi – a więc fabularnego opowiadania historii. Więcej tu kreacji i próby wymyślenia świata w ramach realiów historycznych, aniżeli powieściowego sprawozdawania z tego, co się wydarzyło. Najwięcej miejsca zajmuje tu fantazja, fikcja w pełnym tego słowa znaczeniu. Od jakiegoś czasu odczuwałam coraz większy brak tego rodzaju prozy. Nie jestem pewna, czy to szczytowe osiągnięcie w ramach tej – hybrydycznej mimo wszystko – konwencji gatunkowej. Bez wahania wymieniłabym jednak ten tytuł na liście najciekawszych powieści tego roku (bardziej odpowiednia byłaby tu szersza anglosaska klasyfikacja fiction).

Ma się rozumieć, do wojska zgłosiliśmy się z Johnem Cole’em razem. Oddawaliśmy się, by tak rzec, hurtowo i tak samo jak mnie zajrzeli mu w gołą dupę. Jak bliźniakom. No bo jak skończyliśmy w szynku, nie mieliśmy się w co odziać. […] Jakżem go tylko zobaczył, pomyślałem: mam towarzysza. Tak to wyglądało. Choć widział mi się na lalusia. Wychudłego z głodu na twarzy. Spotkałem go pod krzakiem, albowiem niebiosa rozwarły się i ulały. Daleko na tych błotnych równinach za starym St. Louis.

Przebieranki nie kończą się jednak wraz ze wstąpieniem do armii, tracą chwilowy i symboliczny wymiar, a zyskują rodzinno-społeczny. Z czasem historia zaczyna zmierzać w rejony, które dla wielu czytelników mogą się okazać nieco zbyt życzeniowe, nazbyt fantazyjne względem realiów historycznych. Mimo to Barry snuje tę opowieść w tak sprawny i czuły sposób, że trudno oprzeć się wrażeniu, że następuje odwrócenie tego, co wiarygodne i nie do uwierzenia. Skala cierpienia, cielesnego bólu i bezpośredniego, drastycznego okrucieństwa zdaje się chwilami jak wyjęta z nie najlepszych westernów, innym razem uderza współczesną perspektywą. Ekspresyjny sposób kreowania narracji przypomina momentami raczej powieści z początku XX wieku, obnażające absurd i patos walk, eksponując zamiast tego ich cielesny, brudny i prozaiczny wymiar. Wśród polskich tytułów można by tu wymienić choćby W polu Stanisława Rembeka. Metoda literacka Barry’ego odznacza się na tym tle złożonością kompozycji.

Kiedy John Cole i narrator tworzą rodzinę, nic nie może przebiegać zgodnie ze znanymi schematami. Ich córką zostaje przysposobiona indiańska dziewczynka (terminologia powieści zachowuje, jak rozumiem, ówczesną nomenklaturę także w odniesieniu do innych grup) o imieniu Winona, nadanym jej przez nowych opiekunów. „Pierwsza córka”, zgodnie ze znaczeniem imienia, towarzyszy im w wymagających podróżach, jest obecna podczas krwawych walk, ale nie staje się w żadnym wypadku żywym łupem. To jej obecność zmienia zasady rządzące życiem mężczyzn, to zbudowanie rodziny pozwala im na oderwanie się choć do pewnego stopnia od wojennych dramatów. Jak już wspominałam, niektóre partie powieści poświęcone ich życiu mogą zastanawiać i skłaniać do pytań o projektowanie współczesnej wrażliwości na minione historie. Dni bez końca wyraźnie jednak zaznaczają perspektywę, wedle której to, co nie do pomyślenia, jest takie tylko dlatego, że pozostawało dla nas dotąd nieznane. To przekonująca wizja, ujmująca lekkością i czymś w rodzaju antropologicznego optymizmu. Spośród wielu fragmentów, które zasługują na wielokrotną lekturę, szczególnie ujął mnie ten, w którym cała trójka obmyśla wspólną datę urodzenia.

Mówimy, że Winona ma dziewięć lat, a John Cole zdecydował się na dwadzieścia dziewięć. Przez co ja muszę mieć dwadzieścia sześć lat. Albo coś w tym rodzaju. Ważne, że bez względu na to, ile liczymy wiosen, jesteśmy młodzi. John Cole jest najprzystojniejszym młodym człowiekiem w całym chrześcijaństwie, a to są jego najlepsze lata. A Winona to najpiękniejsza bez dwóch zdań córeczka, jaką można sobie wymarzyć. Powabne jak jasna cholera kruczoczarne włosy. Oczy niebieskie jak niebieski grzbiet makreli. Albo piórka ze skrzydła kaczora. Najsłodsza buzia, chłodna jak melon, gdy ujmuje się ją dłońmi i całuje w czółko. Bóg jeden wie, co widziała i w czym brała udział. Okrutne morderstwo, to pewne, bo sami je popełniliśmy.

Barry balansuje na granicy kiczu i osobliwego sentymentu, nigdy jednak nie traci artystycznej równowagi. Tekst jest pod tym względem bezbłędny i nieoczywisty. Także w tej części powieści bohaterowie ustalają nie tyle reguły, co własne metryki. Pozorna śmieszność pozwala jednak autorowi na interesujące zarysowanie i pogłębienie postaci. Mimo że poznajemy bohaterów w ogniu obrzydliwych walk (sami nie są pewni, czy występują po właściwej stronie), nie znajdujemy tu taniego, hollywoodzkiego rozgrzeszenia. Raczej złożoność obrazu człowieka, który nie tylko ucieka przed głodem. Ich ucieczka jest ostatecznie ucieczką „do” czegoś – do miłości, do niemożliwego bezpieczeństwa, nieprawdopodobnej rodziny, wreszcie – do nowego świata. Barry nie tworzy bohaterów niemożliwych (ich przywary i niezbyt szlachetne cechy nie znikają z pierwszego planu), ale raczej wykorzystuje to, co tkwi w fundamentalnej możliwości, jaką daje fikcja. Tworzenia prawdy powieściowej, która nie zawsze musi być tożsama z prawdopodobieństwem.

 

Sebastian Barry

Dni bez końca

Przekład: Jędrzej Polak

Wydawnictwo W.A.B., 2019

Liczba stron: 288

Olga Szmidt

(ur. 1989) – literaturoznawczyni, krytyczka literacka i telewizyjna, redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii naukowych „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019), biografii „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz tomu „Odkrywanie Ameryki. Wybór tekstów krytycznych z lat 2010-2017” (WUJ, 2018). Wydała także autorski notes „Finlandia. Książka do pisania” (Austeria, 2017).