Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Nie wolno płakać, choćby nie wiem co (Richard Flanagan „Klaśnięcie jednej dłoni”)

Recenzje /

Na jednym podejściu z tą książką się nie skończyło. Za pierwszym razem kilkadziesiąt stron, potem długa przerwa i wreszcie całość, pomiędzy nimi ledwie kilka fragmentów. Nie dlatego, że to słaba książka. Skąd. Powodem był raczej fakt, że to lektura monotonna i dręcząca. A mówiąc bardziej precyzyjnie: monotonnie dręcząca.

Kolejna – po znakomitych Ścieżkach Północyprzetłumaczona na język polski powieść Richarda Flanagana skupia się na historii jednej rodziny. Bojan Buloh, wraz z żoną Marią i córką Sonją, żyją niełatwym życiem imigranckiej rodziny. Akcja powieści rozgrywa się przede wszystkim na Tasmanii, dokąd przed drugą wojną uciekł z Europy Bojan. Opowieść nie przebiega jednak linearnie – niewiele mniej niż 100 rozdziałów różnej długości opowiada równolegle dwie historie. Jedną, która ma miejsce w połowie lat 50., gdy Maria porzuca swoją rodzinę w zimowej zawierusze. I drugą – w 1989 roku, kiedy Sonja powraca z Sydney w rodzinne strony.

Schemat powrotu po latach do krainy dzieciństwa znany jest z wielu utworów. Konfrontacja z przeszłością, spotkania z ludźmi, o których ledwie się pamięta i z tymi, o których wolałoby się raczej zapomnieć, ale także liczne miejsca, które naruszają wykształconą w oddali tożsamość i poczucie odrębności. Wszystkie te – trochę już nawet wyświechtane w literaturze i filmie – wątki są obecne także w Klaśnięciu jednej dłoni. Rozegrane są jednak bardziej niejednoznacznie niż w wielu – pozornie – podobnych powieściach. Różnica tkwi bowiem w tym, że niemal do zakończenia próżno tu szukać sentymentów, rozrzewnienia czy wielkich gestów.

Jakaś część mnie umarła, pomyślała Sonja. Poczuła ucisk w żołądku. Popiół i bibułka, pomyślała jeszcze, patrząc na jałowy świat wokół. Jechała dalej.

Moja przeszłość to nie ja, przekonywała samą siebie, nie ogranicza mnie ani nie definiuje. Jestem swoimi marzeniami i zapewne dlatego Sydney – przebiegłe miasto złudnych obietnic – to dla mnie właściwe miejsce. Teraz jestem tym, kim naprawdę jestem. Owszem, kiedyś tu mieszkałam, to prawda, ale to było wtedy, a teraz to teraz. I tyle. Tylko tyle i nic więcej. Jestem swoimi marzeniami o przyszłości. Przeszłość nie wytycza przeznaczenia, a możliwości tworzymy sobie tak samo jak prowadzimy samochód: albo powoli, nic nie ryzykując i niczego wartościowego przy tym nie osiągając, albo szybko, a wtedy liczy się tylko to, co jest przed nami, a to, co zostaje za nami, przestaje mieć znaczenie. […]

Ta kraina nie okazała jej gościnności ani troski, na pewno nie bardziej niż jej rodzicom, którzy przybyli tu dawno temu. A jednak ukształtowała ją, ukształtowała ich wszystkich.

A oni ukształtowali tę krainę.

Powrót w rodzinne, nierzadko niezbyt gościnne, strony jest motorem wielu tożsamościowych powieści. Paradoksalnie, w tym przypadku jest to zarazem opowieść o druzgocącej porażce emancypacji. Nie tylko kobiecej, ale przede wszystkim – osobistej. Własna perspektywa bohaterki, jej potrzeby, poglądy czy wreszcie wybicie się na niepodległość, stają się niczym w konfrontacji z ojcem, a także z problemem, którym jest nieplanowana ciąża. Problemy nie zostają rozwiązane, raczej uklepane, nieprzekonująco dla samej bohaterki pozostawione w przeszłości.

Historia Sonji jest niewątpliwym centrum zainteresowania narratora. Kiedy kobieta wraca na Tasmanię, powracają do niej wszystkie historie z przeszłości. Tak też zbudowana jest ta powieść. Metafora przewijania kasety nie byłaby jednak stosowna. Mimo emocjonalnego chłodu i przez lata wypracowywanego przez Sonję dystansu, brak ich w samej narracji. Chociaż pierwsze skojarzenia mogą kierować czytelnika ku prozie J.M. Coetzeego, wydaje się, że twórczość obu pisarzy ma w istocie niewiele wspólnego. Z narracji Flanagana nietrudno wyczytać sympatię, a tym bardziej współczucie. Skrzywdzone, poniewierane dziecko, z którego wyrasta po latach wydrążona psychicznie kobieta, nie stanowi pod tym względem kontrowersyjnego obiektu empatii. Od pewnego momentu w powieści także jej ojciec, odpowiedzialny za większość jej krzywd, zyskuje bardziej niejednoznaczny wizerunek. Aby to osiągnąć, potrzebna będzie właściwie cała ta powieść, zwieńczona zresztą zaskakująco rozczarowującym finałem.

Ważnym tematem tej powieści jest niewątpliwie imigracja. Nadzieja na to, co stanie się po dotarciu do ziemi obiecanej, a także to gorzkie rozczarowanie, które przynosi zderzenie z rzeczywistością. Imigranci z Europy (przede wszystkim Środkowo-Wschodniej) przyjeżdżają do Australii jako obcy i będzie musiało minąć wiele lat, aby cokolwiek w tej sprawie się zmieniło. Różnica nie polega zresztą na oswojeniu czy zadomowieniu, raczej na przyzwyczajeniu. Zasadniczą w tym kontekście kwestią jest język – obcy, drażniący, ostry w porównaniu z angielskim. Wprost w powieści języki obce wykorzystywane są rzadko – w kołysance, pojedynczych wtrąceniach, zaznaczeniu obecego akcentu. Częściej obcość – głównie słoweńskiego – tematyzowana jest w samej refleksji narratora.

Tak oto stali się mężczyznami, którzy obywali się bez kobiet – z wyjątkiem tych nieczęstych chwil, kiedy łączyli się z jakąś, która przynajmniej przez jedną noc widziała w nich coś więcej, niż sami w sobie widzieli, albo z kurwą, która widziała tylko tyle, co mieli do zaoferowania, a więc niewiele: pieniądze i jęki wydawane w różnych dziwnych językach. Gdyby kurwy słuchały uważnie – co się zdarzało lub nie – gdyby przysunęły zimne ucho do tych okrutnych wrażliwych ust, wtedy w tych dźwiękach mogłyby złowić straszliwą tęsknotę, ale ponieważ dźwięki te należały do innej mowy, wydawały się prymitywne, zresztą takie przecież były, i pozbawione treści, choć takie akurat nie były. Tak więc mężczyźni wystawiali swoje głowy i butelki na palące elektryczne światło, aż głowy bolały, a butelki były puste. Sonja nie chciała nic o tym wiedzieć, ale rozumiała wszystko.

Systemowa przemoc, której doświadczają imigranci (i z którą niezbyt dobrze sobie radzą, sięgając raczej po alkohol niż po jakiekolwiek inne środki) nie jest tym samym, czego doświadcza najpierw mała, a później także dorosła Sonja. Bicie, wyzwiska i poniewieranie to jedna część jej katuszy. Druga – samotność, na jaką skazują ją rodzice. Matka – pozostawiając na pastwę ojca. Ojciec z kolei – oddając ją pod opiekę obcym ludziom. Tak zaczyna się horror, rozpisany na kilkadziesiąt rozdziałów i kilka głosów. Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że w ostatecznym rozrachunku to powieść nie tylko o dramacie życia na obczyźnie i niepowodzeniu w realizacji marzeń o lepszym świecie. Nawet nie o dziedziczeniu rozpaczy czy – jeszcze inaczej – o przebaczaniu i zaczynaniu życia od nowa. To bowiem, z czym zostaje na koniec czytelnik, to wizja, wedle której wejście w swoje stare buty to zaprzepaszczenie siebie. Niemal równoznaczne z poddaniem się ślepemu losowi.

 

Richard Flanagan

Klaśnięcie jednej dłoni

tłum. Robert Sudół

Wydawnictwo Literackie, 2016

Liczba stron: 364

Olga Szmidt

(ur. 1989) – literaturoznawczyni, krytyczka literacka i telewizyjna, redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii naukowych „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019), biografii „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz tomu „Odkrywanie Ameryki. Wybór tekstów krytycznych z lat 2010-2017” (WUJ, 2018). Wydała także autorski notes „Finlandia. Książka do pisania” (Austeria, 2017).