Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Na Porcie Dżender udajemy smutnych rewolucjonistów (relacja z Portu Literackiego)

Na Port Literacki do Wrocławia zawsze jeździłem bez żadnych oczekiwań, po dwóch edycjach doskonale wiedząc, że program festiwalu w żaden sposób nie determinuje tego, co naprawdę będzie się tam działo. Prawdziwy Port bowiem nigdy nie rozgrywał się w salach widowiskowych Impartu czy Instytutu Grotowskiego, ale w przyległych knajpkach lub zacisznych plenerowych miejscówkach wokół festiwalowego terenu. Bogusław Kierc i Bohdan Zadura sobie, życie literackie sobie – tak to mniej więcej wyglądało i pulsowało obok człowieka i tych jego małych, samotnych spraw, które można było nabyć w okolicznych sklepikach.

Status Portu Wrocław jako kultowej imprezy literackiej jest w zasadzie niepodważalny. Co prawda, kogo by ze środowiska nie spytać, ten z reguły Biuro ma za obciach, Port za nudę, a Artura Burszty nie znosi, co nie zmienia faktu, że od pięciu lat podczas poszczególnych edycji widuję te same twarze. Każde większe i aktywne literacko miasto w Polsce (Lublin) co roku desygnuje swoją reprezentację, także co roku w Połowie uczestniczy ktoś, o kim wszyscy myśleli, że ten (mniej lub bardziej przykry) incydent ma już za sobą. Zastanawiające jest to, że tłumnie (sic!) na Port zjeżdżające środowisko literackie zadaje kłam obiegowej opinii, że poetów czytają i słuchają wyłącznie inni poeci. Obserwując, kto na festiwalowe spotkania faktycznie uczęszczał, a kto orbitował jedynie w okolicach festiwalu, można wysnuć wniosek, że nikt współczesnej poezji nie ma w dupie tak głęboko, jak współcześni poeci.

Tegoroczna edycja Portu Literackiego, czy raczej – jak chcieliby organizatorzy – Portu Dżender, odbywała się we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, w samym centrum miasta, co rozpraszało uczestników – i dosłownie, i w przenośni. Tym bardziej że w tym samym czasie miały miejsce wielkie dla Polski chwile. Na Rynku zaczęto już budować scenę, spod której wrocławianie mieli śledzić uroczystości kanonizacyjne Jana Pawła II, koncert Piotra Rubika i próbę bicia gitarowego rekordu świata. Dyskusja o gender jeszcze się tliła, społeczeństwo czekało, co poeci powiedzą – a skończyć mieli w tym roku wyjątkowo już w sobotę, aby nie przeszkadzać w kanonizacji. Wrocław stroił się jak na Europejską Stolicę Kultury przystało. Chmury ustępowały miejsca nieprędkiemu słońcu. W Warszawie kończono odnawiać Tęczę.

Tymczasem w czwartek gruchnęła wieść o śmierci Tadeusza Różewicza, co dla Biura Literackiego – wydawcy poety w ostatnich latach jego życia – nie mogło pozostać obojętne. Dość powiedzieć, że jedna z niedawnych edycji festiwalu w znacznej części poświęcona była celebracji dziewięćdziesiątej rocznicy jego urodzin. Toteż, zanim udałem się na pierwsze portowe wydarzenie, zastanawiałem się, jak Artur Burszta wybrnie z tej kłopotliwej sytuacji.

Czwartek jednak odpowiedzi nie przyniósł – na ten dzień przewidziana była jedynie premiera filmu Urwany wiersz, poświęconego życiu i twórczości Zuzanny Ginczanki (jej wybór wierszy przygotował dla Biura Tadeusz Dąbrowski). Film produkcji włoskiej zrealizowano tak, że sugerował, jakoby wybuch II Wojny Światowej spowodowany był wzrastającym antysemityzmem w szeregach polskiej sanacji. Kiedy narrator snuł opowieść o polskim rządzie w przededniu niemieckiej agresji, na ekranie oglądałem przypadkowe sekwencje prezentujące przechodniów z gwiazdami Dawida na ramionach. W polskich napisach spontanicznie pojawiały się błędy ortograficzne.

Piątek, de facto pierwszy dzień Portu, rozpoczął się od czytania wierszy młodych poetek, zaproszonych przez Martę Podgórnik i Konrada Górę w ramach akcji Połów. W tym momencie spieszę z wytłumaczeniem, na czym polegała idea Portu Dżender: w piątek występowały kobiety, w sobotę mężczyźni. Prawda, że proste? Prowadzący późniejsze spotkania wzięli sobie tę subtelność do serca, pytając często pod koniec poszczególnych wydarzeń: jako że tematem tegorocznego festiwalu jest dżender, co powiecie o dżender? Poeci natomiast nie mieli wiele do powiedzenia.

Wróćmy jednak do Połowu. Jest to akcja, która budziła bodaj największe emocje w środowisku młodoliterackim przez ostatnie kilka lat. Każdy wybór, każdy debiut – wtedy, kiedy selekcjoner wybierał jeszcze pięcioro, nie trzydzieścioro, autorów – był szeroko komentowany na środowiskowych forach, a poszczególni beneficjenci biurowych łask szybko zyskiwali sobie zwolenników i wrogów. Tak było, dopóki nie postanowiono formuły rywalizacji zmienić na zdecydowanie mniej atrakcyjną. Do 2009 roku Biuro zatrudniało jednego „wyławiającego”, który z mnogości nadesłanych zestawów wybierał pięć czy sześć, ich autorzy natomiast wydawali nakładem wrocławskiego wydawnictwa samodzielne arkusze poetyckie. Szczęśliwiec publikował potem w Biurze pełnowymiarową książkę, która stanowiła przepustkę na półki Empików i gale rozdania najważniejszych nagród za debiut roku. Biuro zaś było wtedy praktycznie jedynym prężnym wydawnictwem poetyckim w Polsce. Potem coś się zmieniło. Arkusze poetyckie, które zawierały po trzynaście wierszy, faktycznie nie były najlepszym sposobem prezentacji tekstów, a nierzadko blokowały w późniejszych latach możliwość otrzymania wzmiankowanych nagród. Biuro zaczęło więc wydawać almanach Połów. Poetyckie debiuty, w którym prezentowano wiersze dziesięciorga „wyłowionych” poetów, żadnemu z nich samodzielnej książki nie obiecując. W tym roku wrocławskie wydawnictwo poszło jeszcze dalej i na Port zaprosiło aż trzydzieścioro autorów (o dyskusyjnych zazwyczaj kwalifikacjach, co łatwo można stwierdzić, przeczytawszy ich prezentacje na stronie internetowej Biura), którzy swoje wiersze – w piątek panie, w sobotę panowie, jak każe dżender – recytowali na Rynku. Pod pręgierzem.

Jak czytały dziewczęta, chciałbym wiedzieć, ale nie było mi to dane. Dziewczęta – jak zresztą każe dżender – czytały cicho, nieśmiało, a za nagłośnienie służył im jedynie mały piecyk, który zapewne nie spełniłby swojej funkcji nawet w szkolnej klasie. Poza tym, był to wielki dzień dla Polski, dzień gimnazjalnych egzaminów, po Rynku snuli się więc pierwszo- i drugoroczni gimnazjaliści, którzy na swój egzamin musieli jeszcze poczekać. Dwoje z nich, zauważywszy hecę pod pręgierzem, podeszło, przysłuchało się, aby po chwili się z obrzydzeniem wycofać, deklarując, że zgromadzonych jest im serdecznie żal i że natychmiast muszą stąd spierdalać, bo żal im także samych siebie nawet za tę chwilową partycypację w takiej żenadzie. A była to deklaracja głośniejsza niż deklamacja połowowych autorek. Chwilę później za sprawę wzięła się niewidzialna ręka wrocławskiego Rynku, szarpiąc struny gitar i podtykając usłużnym ustom przypadkowych muzyków instrumenty dęte. Autorki nieszczęśliwie dziedziczące po ojcach (jak każe dżender) nazwiska niewysoko klasyfikowane w alfabetycznym rankingu nie mogły słyszeć nawet samych siebie, wołały w pustkę.

Potem akcja widowiska przeniosła się do Teatru Współczesnego (taki budynek nieopodal pomnika Krzesła), gdzie pierwszy zapowiadany iwent poprzedziło wspomnienie Różewicza. Zrealizowane – bez żartu przyznaję – oszczędnie i z klasą. Artur Burszta opowiedział krótko o współpracy poety z Biurem Literackim, a następnie wyemitowano nagranie z gali Silesiusa 2008, gdzie Różewicz odbierał nagrodę za całokształt twórczości.

Kiedy oddano stosowne honory, rzecz zaczęła się dziać zgodnie z planem, z którego warto wynotować jedynie kilka wydarzeń.

Na spotkaniu poświęconym wyborom wierszy Kamieńskiej, Świrszczyńskiej i Ginczanki redaktorzy tomów postanowili urządzić licytację na żarty, każdy na osobną modłę. Konrad Góra – uprzedziwszy, że powie anegdotę – opowiadał, jak to kiedyś niósł jajka, a te mu spadały. Tadeusz Dąbrowski tłumaczył, że zdecydował się stworzyć wybór wierszy Ginczanki ze względu na jej niezwykłą urodę i dopiero po chwili poinformował wcale liczną publiczność, że żartuje, a uspokojona tym wyznaniem widownia mogła się wreszcie swobodnie roześmiać. Bogusław Kierc, aby potwierdzić, że jego dokonania na polu kręcenia beki są niepodważalne, opowiadał coś o rzeczach, które nie są świętem, ale mogą tworzyć święto, coś o konfiturach robionych ręką umierającej matki i niewiele brakowało, aby z rozpędu przeczytał któryś własny wiersz z właściwą sobie aktorską manierą.

Karol Maliszewski bardzo swobodnie rozmawiał z Justyną Bargielską, która nie mogła uwierzyć, że na sali są ludzie, bowiem nie widziała ich z oświetlonej sceny. Gdy zaczęli gadać, z sufitu sfrunął wielki żyrandol. Ten żyrandol miał taki zwyczaj, że sfruwał, kiedy ludzie zaczynali rozmawiać.

Ukraińska pisarka Natalka Śniadanko nazywała się uroczo, a pytana, jak się na Ukrainie mają sprawy dżender, mówiła, że nie ma takiego problemu, a feministki są tam traktowane jak neobanderowcy.

Chłopcy z Połowu czytali wiersze głośniej niż dziewczęta, Szymonowi Słomczyńskiemu nie chciało się rozmawiać z prowadzącą spotkanie, Jacek Dehnel poinformował zgromadzonych, że ma kościstego chłopaka, Filip Zawada zaś okazał się bardzo sympatycznym kolesiem i aż dziw brał, co on robi na tej scenie.

Wojciech Bonowicz nie przyjechał, bo był zajęty w Krakowie z księdzem Tischnerem. Krzysztof Jaworski czytał naprawdę przejmujące fragmenty książki o walce z rakiem, Anna Marchewka, która prowadziła spotkanie, jednak się nie wzruszyła i pytała go o dżender. Najczęściej powtarzała jednak, że mało czasu dali jej organizatorzy, że trzej zaproszeni autorzy nie mają ze sobą nic wspólnego poza płcią i że w zasadzie nie wie, jak ma dalej wyglądać ta rozmowa. Oskarżyła później Jacka Podsiadłę, że instrumentalnie potraktował w jednym wierszu kategorię kobiecości, ale Jacek Podsiadło nie miał z tym problemu. Z dżender, deklarował, też nie ma problemu.

Dziwne – przerwę w tym momencie tę skrótową relację, tak skrótową zresztą jak skrótowy i pobieżny był tegoroczny Port – że Podsiadło z okazji  swojej pięćdziesiątki otrzymał tak mało czasu od organizatorów. Pewien jestem, że na jego indywidualne spotkanie przyszłoby co najmniej tyle osób, ile na wszystkie piątkowe wydarzenia łącznie. Na Podsiadle, ile by cyberpoeci w proteście tekstów nie napłodzili, wychowało się bądź co bądź całe literackie pokolenie i szkoda, że ta rocznica nie została należycie zaakcentowana.

Wracając do meritum – oba festiwalowe dni kończyły się rozstrzygnięciem biurowych konkursów. W piątek ogłoszono zwycięzców konkursu krytycznoliterackiego i projektu Komiks Wierszem, w sobotę – laureatów Połowu i kolejnej edycji Nakręć Wiersz. Ci pierwsi nie byli anonsowani w programie, nie mieli okazji nawet przez chwilę porozmawiać z prowadzącym Michałem Chacińskim, natomiast zwycięzcy dwóch pobocznych, wydawałoby się, projektów czasu dostali niemal tyle, ile każdy z występujących wcześniej poetów. Nie wspominam nawet o dysproporcjach pomiędzy przyznanymi laureatom poszczególnych projektów nagrodami.

I na koniec zrobiło mi się smutno, że marginalizuje się literaturę nawet na festiwalu literackim. I ze łzą w oku wyjechałem z Wrocławia, i cieszyłby się Franaszek, jakby mnie zobaczył.