Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Morrissey kontra Morrissey 1:0 („World Peace Is None of Your Business”)

Recenzje /

Już na wstępie miałem zamiar tłumaczyć się z faktu, że recenzja nowej płyty Morrisseya pojawia się u nas z niewielkim poślizgiem. Wydany dokładnie dwa miesiące temu album nie mógł bowiem trafić na nasze łamy wcześniej, a to ze względu na przerwę wakacyjną w Popmodernie. Kajanie się mogę jednak na razie odłożyć na bok – z pomocą przyszła mi rozpiska dotycząca najbliższej europejskiej trasy Brytyjczyka. Morrissey wystąpi w naszym kraju 19 i 21 listopada tego roku, więc publikowanie tekstu o World Peace Is None Your of Business dalej jest bardzo a propos, en vogue i co tam jeszcze chcecie. Pytanie tylko: czy to samo można powiedzieć o zawartości płyty?

Królestwo ludzi jest bardzo nieskomplikowane i dzieli się na trzy zasadnicze gatunki: tych, którzy bezgraniczną miłością darzą wszystko, czego Morrissey się tknął (dotyczy zarówno twórczości The Smiths, jak i kariery solowej); tych, którzy uwielbiają The Smiths, ale wyżej od muzyki i wypowiedzi samego Morrisseya cenią sobie lobotomię, oraz tych, którzy zarówno The Smiths, jak i byłego frontmana zespołu mają w głębokim poważaniu / w życiu o powyższych nie słyszeli. Nie ulega wątpliwości, że od dawna (zaryzykuję stwierdzenie, że od wydanego w 1989 roku Viva Hate, bodaj jedynej naprawdę wybitnej pozycji w dyskografii naszego bohatera) o wiele większą uwagę niż muzyka przykuwa jego medialna obecność.

Mimo że argument „to nie to samo, co The Smiths” przyprawia mnie o drżenie rąk ze względu na swój arcylogiczny brak logiki (owszem, to nie samo, gdyż, istotnie… to nie to samo), wcale się nie dziwię takiemu stanowi rzeczy. Morrissey już od dawna prowadzi wojnę ze wszystkim i ze wszystkimi, a w prasie muzycznej (i nie tylko) co i rusz pojawiają się rozmaite kontrowersyjne cytaty, jak na przykład ten, w którym artysta porównuje jedzenie mięsa do pedofilii i Holokaustu. Dodajmy do tego odwoływanie koncertów ze względu na zły stan zdrowia (woda na młyn dla wszystkich zdeklarowanych mięsożerców) oraz pogłoski na temat zlecenia pobicia, wydanego swojemu ochroniarzowi (na szczęście niepotwierdzone) i już mamy wroga publicznego jak się patrzy. Powyższe czynniki sprawiły, że Morrissey, który już za czasów The Smiths nie mógł uchodzić za wzorzec skromności, stał się dla ogromnej rzeszy ludzi irytujący niemal w tym samym stopniu, co Bono. A to już nie lada osiągnięcie.

Official Morrissey Tour Cancellation T-Shirt - Imgur

W kwestię wojny mięsożernych z niemięsożernymi wnikać nie zamierzam (choć pewnie większość ataków pod adresem wokalisty wynika z tego, że te kwestie zajmują obecnie 95% jego wypowiedzi). Ze wspomnianych w poprzednim akapicie powodów nie zamierzam też rozstrzygać, „czy poezja po The Smiths jest możliwa”. Morrisseya się bowiem – wybaczcie ten banał – kupuje lub nie. Za dużo tu sprzecznych sygnałów, nawarstwiających się inspiracji, z których Steven Patrick Morris ulepił lata temu swoją postać, a które dziś nadal wymagają rozszyfrowania, włączania rozmaitych kontekstów. Zanim jednak dam dowód swojej hipokryzji, poświęcając w całości rzekomą recenzję płyty jej głównemu twórcy, przejdę do tego, „co tutaj słychać”.

Pierwszy z singli, czyli utwór tytułowy, raczej niepokoi: to pozbawiony wyrazu i – mimo ironicznego tytułu (Oh, Brazil and Ukraine, so many people in pain) – nazbyt dosłowny manifest udekorowany paroma glamrockowymi smaczkami. Sytuacji nie ratuje także trzecia z piosenek promujących album, Earth Is The Loneliest Planet – pod względem tekstowym znów gorzko i „globalnie”, muzycznie – pokraczne paraflamenco. W międzyczasie pojawiły się jeszcze niezły Istanbul i chwytliwe, a zarazem nieco głupawe Kiss Me a Lot, które uświadamia, że nie ma tej planecie zbyt wielu wokalistów o tak unikalnym sposobie frazowania. Tak czy siak: wiele zapowiadało, że płytę będzie się dało zbyć przeciągłym ziewnięciem, w tym przekonaniu utwierdzały również „mówione wideoklipy” (artysta deklamuje w nich teksty utworów, które znalazły się ostatecznie na World Peace Is None of Your Business). Dla tych, którzy nie mieli okazji: w jednym z nich widzimy Morrisseya siedzącego przy fortepianie w towarzystwie Nancy Sinatry, w drugim natomiast jego partnerką jest… Pamela Anderson. Świeże czy niewiarygodnie pretensjonalne?

W tym rzecz: Morrissey jako taki, wraz z całą swoją estetyką, postacią, literackim sznytem oraz sposobem układania linii wokalnych, stanowi osobną, samodzielną konwencję. Paradoksalnie, mimo wojny ze wszystkimi, nie ściga się z nikim. A skoro o paradoksach mowa – nie da się tego artysty „pomyśleć”, wyłączając z zabawy Oscara Wilde’a, jego wielkiego patrona. Wrażliwość Morrisseya może się wydawać momentami niemalże operetkowa, ale przesada i nadmiar jest w jego wypadku wyrazem ogromnej samoświadomości i stanowi jednocześnie przeciwwagę dla błyskotliwości i precyzji. Dlatego też łatwo przełknąć to, że „marnotrawi” swój talent na refreny o treści ograniczającej się do całuj mnie (Paweł Kukiz pozdrawia). Wiemy, że to celowa zagrywka, skoro w innych utworach raczy nas wersami jak: Don Juan/ Picaresque/ Wife beater vest/ Cold hand/ Ice man/ Warring cave man/ Well if this is what it takes to describe…/ I’m not a man (z antymaczystowskiego I’m Not a Man). A o ile literalność tytułowego utworu-manifestu może się wydać drażniąca, to Bullfighter Dies trafia już w samo sedno. To pełna gierek słownych (Mad in Madrid, ill in Seville…) „prozwierzęca” deklaracja, która znajduje swoją kulminację w radosnym refrenie: Hooray, hooray, the bullfighter dies, wskrzeszając jednocześnie tradycję pisania „wesołych piosenek o niewesołych sprawach” (że przypomnę choćby Girlfriend in a Coma The Smiths).

Poza tym warto wspomnieć jeszcze o Neal Cassady Drops Dead, ponurym pożegnaniu z niewinnością, w którym Morrissey zręcznie posłużył się kultowymi postaciami Beat Generation (Neal Cassady drops dead/ And Allen Ginsberg’s tears shampoo his beard), a także dwóch „morderczych balladach”: Smiler With Knife, w której słodycz rodem z Moon River szybko rozbija się o przesterowane dźwięki fortepianu; a także wzbogaconą organowymi brzmieniami Kick the Bride Down the Aisle z wersem Look at that cow in the field/ It knows more than your bride knows now. Wreszcie przebojowe (trochę szkoda, że nie stało się singlem) Staircase at the University opowiadające o presji sukcesu, pod względem treści przywodzące na myśl Headmaster Ritual The Smiths. Tu warto zwrócić uwagę na solo zagrane na gitarze klasycznej, które jest jednym z elementów stanowiących o „iberyjskim” posmaku płyty. O ile w wypadku wydanego w 2006 roku Ringleader of the Tormentors mieliśmy do czynienia z płytą „włoską” (patrz choćby teledysk do You Have Killed Me oraz rozmaite rzymskie wątki), o tyle nowy album sponsoruje literka „H” jak „Hiszpania”, co ujawnia się choćby w liczbie muzycznych i tekstowych odwołań (wspomniane wcześniej Bullfighter Dies, drugi wokal śpiewający besame mucho w refrenie Kiss Me a Lot i inne).

Osobność Morrisseya (i w tym wypadku mam na myśli nie tylko frontmana, ale i muzyków należących do jego zespołu) nastręcza również sporo problemów przy próbie wpisania tej twórczości w kontekst współczesnej muzyki popularnej. Trudno tak naprawdę stwierdzić, co (poza produkcją Joe Chicarellego) świadczy o tym, że mamy do czynienia z albumem nagranym w roku 2014. Ale czy tego typu świadomość jest naprawdę konieczna? Twórczość byłego frontmana The Smiths już od dobrych kilkunastu lat stanowi ejtisowo-najntisowy ekstrakt, funkcjonuje we własnej, trzeba przyznać – bardzo obszernej – niszy i nijak się ma do równoległych zjawisk z pogranicza ambitnego popu o rockowym zabarwieniu (proszę wybaczyć tę konstrukcję, ale „pop rock” jednak za bardzo pachnie mi Szymonem Wydrą). World Peace Is None Of Your Business dowodzi tego, że Morrissey utrzymuje stabilną formę: ta muzyka na pewno nie zainspiruje kolejnych pokoleń (to udało mu się już w czasach współpracy z Johnny’m Marrem), ale i nie pozostawi słuchacza zniesmaczonym. A ponad wszystko – dowodzi, że wokalista gra we własnej, osobnej lidze, w której jest swoim jedynym przeciwnikiem. Morrissey kontra Morrissey 1:0.

Mateusz Witkowski

(ur. 1989) – redaktor naczelny portalu Popmoderna.pl, stały współpracownik Gazeta.pl, „Czasu Kultury" i „Dwutygodnika”. Stypendysta MKiDN w roku 2018, stypendysta NCK w roku 2020. Interesuje się związkami między literaturą a popkulturą, brytyjską muzyką z lat 80. i 90. oraz włoskim futbolem. Autor facebookowego bloga Popland, współprowadzący Podcastexu, "Podcastu roku" w plebiscycie Influencers Live Awards 2022 i laureata nagrody Best Stream Awards 2023 w kategorii podcast "Kultura/popkultura". Wraz z Bartkiem Przybyszewskim napisał książkę "Polskie milenium" (W.A.B., 2023). Prowadzi zajęcia dotyczące muzyki popularnej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.