Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Mihail Sebastian, „Od dwóch tysięcy lat” (fragment)

Nowości wydawnicze /

Rozkosz bycia samemu w świecie, który uważa cię za swojego. Nie pycha. Nawet nie nieśmiałość. Tylko naturalne, zwykłe, bezwiedne osadzenie się w sobie. Czasami chciałbym móc fizycznie oddzielić się od siebie i z kąta pokoju obserwować, jak coś mówię, czymś się przejmuję, cieszę się lub smucę, wiedząc, że nic z tego wszystkiego mnie nie określa. Podwójna gra? Nie. Coś innego, coś innego.

Zjadłem w stołówce, siedząc pomiędzy Rosjaninem, który brzydko pachniał i głośno rozmawiał, a szczupłą dziewczyną o spierzchniętych dłoniach i niedbale umalowanych ustach. Betonowa podłoga. Chłód. Narzucone na ramiona palto, emaliowany niegdyś metalowy talerz, cynkowy widelec na ziemi. 

Nigdy nie zostanę społecznym buntownikiem, ja, któremu w tamtym momencie jakoś udało się zdobyć na pogodny uśmiech.

Licząc mnie, jest nas w pokoju jedenastu. Liova Sadigurski, mój sąsiad z prawej, goli się starymi żyletkami, które dostaje od Ionela Bercovicia, sąsiada z lewej. Ograniczam na razie swoje tutejsze kontakty. Boję się zacieśniać więzi. 

Gdy zdarza mi się obudzić nad ranem w tym długim i zimnym pokoju, lubię wsłuchiwać się w polifonię oddechów tych dziesięciu otaczających mnie osób; chrapliwe rzężenie studenta politechniki przy drzwiach, świszczący flet jego sąsiada, westchnienia Liovy, buczenie trzmiela dobywające się z piersi kogoś z tyłu, przy oknie, a ponad tym wszystkim ciężkie, zwierzęce, władcze chrapanie Şapsy Ianchelevicia, olbrzyma.

źródło: Książkowe Klimaty

Patrzę, jak wracają wieczorem z wydziału, osobno, jeden po drugim, znużeni. I każdy z zapałem liczy bójki, w których wziął udział, jakby chodziło o wynik partii bilarda, żeby tylko przeciwnik nie wygrał na punkty. 

Marcel Winder dobił do piętnastej. Przedwczoraj podarto mu też kapelusz, co daje mu wyraźne prowadzenie na drodze męczeństwa. Głośno, pośrodku dziedzińca, wskazuje miejsca, w które otrzymał cios. Tutaj i tu, i tu… 

Zabrali dziś materac Şapsy Ianchelevicia. Nie płacił od trzech miesięcy, więc podjęto działania. Patrzył na to ze spokojem, oparty o ścianę, nie protestując. Wieczorem z siarczystym przekleństwem zwalił się na deski łóżka. Rzuciłem mu jedną ze swoich poduszek. Odrzucił ją z powrotem, wysoko w powietrze, prawie rozbijając lampę, i odwrócił się twarzą do ściany. 

Dziś był ciężki dzień. Postanowiono, że musimy koniecznie wejść na prawo cywilne, gdzie liczono frekwencję. Do tej pory chodziliśmy jedynie w rozproszonych grupkach co najwyżej po trzy osoby. Pozwala to uniknąć poważniejszych starć, ale niczemu nie służy, bo zwykle nas rozpoznają i wyrzucają za drzwi. 

Dziś musieliśmy więc zmienić taktykę. Wchodzimy pełną grupą. Siadamy w pierwszych ławkach, obok katedry. Nie odpowiadamy na drobne prowokacje, ale bronimy się w razie ataku. „W ostateczności” – takie było hasło. 

To błędna strategia, jak sądzę, ale nie powiem tego chłopakom, zbyt podekscytowanym swoim dzisiejszym sukcesem. Pokazaliśmy, być może, na co nas stać, ale czy ktoś widział Isidora Leibovicia, zablokowanego w rogu przy tablicy, z rozdartym paltem i rozciętą, zakrwawioną wargą? Şapsă Ianchelevici dokonywał cudów: był blady i skupiony, trzymając nogę od krzesła, które połamał na potrzeby bójki. 

Wieczorem Marcel Winder sporządził listę pobitych, by dać ją do gazety. Kazałem się wykreślić: dostałem nie więcej niż dwa ciosy, a przede wszystkim nie ma potrzeby, żeby dowiedziała się o tym mama. 

Powiew spokoju. Wrogość nabiera, być może, pewnego stylu. 

– Panie kolego, byłby kolega uprzejmy pokazać mi legitymację?

Otoczyło mnie trzech. Czekają. Wyjmuję legitymację i pokazuję ją temu, który spytał. 

– Aha! Prosimy opuścić salę. Tędy.

Wskazuje mi drogę. 

Dotkliwie poturbowano Isidora Leibovicia. Znowu. Nie było mnie przy tym, ale opowiedziała mi Marga Stern, która to widziała. Fatum ciąży nad tym chłopakiem. 

Cenię sobie jego wyniosłą dyskrecję, dumną i szorstką powściągliwość. 

– Znowu, Leibovici?

– Znowu co?

– Znów cię pobili.

– Nie.

– Ależ tak.

– No tak, bo przecież ty wiesz lepiej, czy mnie pobili, czy nie.

Odwraca się na pięcie i odchodzi rozeźlony, ze spuszczoną głową. 

W tym całym zamęcie zgubiłem rękawiczki albo mi je zabrano. A jest mróz… Cholera. 

źródło: Książkowe Klimaty

Nie, nie jestem typem silnego. Gdzie są przysięgi, które składałem dwa lata wcześniej na dopiero co zamkniętej okładce Zaratustry? Dlaczego włóczyłem się wczoraj nocą po ulicach, samotnie i bez celu, nieszczęśliwy, że nie jestem w stanie płakać, a zarazem przestraszony, że jednak bym mógł? Dlaczego wieczorem roztkliwia mnie znużenie, z jakim kładę głowę na poduszce, jak na kamieniu przy drodze, na którą mnie wygoniono? 

Głupiec, po trzykroć głupiec. 

Przygnębia mnie poczucie stopniowej utraty, z każdym dniem, bezpieczeństwa mojej samotności, wrażenie solidaryzowania się z Marcelem Winderem i Şapsą Iancheleviciem, upodabniania się do nich, stawania się wspólnikiem w ich pospolitej tkliwości, kimś, kto sobie współczuje i sam się pociesza. Żydowska kordialność – nie znoszę jej. Kusi mnie myśl, by przy najbliższej okazji rzucić jakieś ostrzejsze słowo, dzięki któremu byłoby wiadomo, że choć znajduję się tu pośród dziesięciu osób uważających mnie za ich „brata w cierpieniu”, tak naprawdę jestem samotny, absolutnie samotny, definitywnie samotny. 

Słuchaj, Marcelu Winder, jeśli jeszcze raz klepniesz mnie w ramię, to cię trzasnę. Moja sprawa, jeśli mnie pobito, twoja sprawa, jeśli rozbito ci głowę, ja niczym się z tobą nie podzielę, ty niczego się ode mnie nie dowiesz, idź swoją drogą, a ja pójdę swoją. 

Od trzech dni nie mamy ognia. Skończyło się drewno i czekamy na obiecaną subwencję. 

Liova jest chory. Trzydzieści dziewięć stopni. Stażysta z Caritasu przyszedł go obejrzeć i obiecał go zabrać do placówki, gdy tylko zwolni się łóżko. 

Student politechniki odmroził sobie uszy i obwiązał się długim pożółkłym bandażem, który zakrywa mu całą twarz i którego widok, wraz z postrzępioną watą i gutaperką, wykręca mi żołądek podczas obiadów w stołówce. 

Şapsă Ianchelevici uprał skarpety i rozwiesił je na krawędzi łóżka, by wyschły. Szukała go jakaś dziewczyna, przybyła, jak sądzę, z targu z jego miasta, i przyniosła mu worek orzechów. Uśmiechnął się z zakłopotaniem: myślę, że było mu wstyd je odbierać w naszej obecności. 

Czy nie jestem tu śmieszny, pośród nich, ze swoimi krytycznymi osądami i dbałością o strój? Esteta. Oto kim jestem. Przyzwoitość, dyskrecja, samotność – niewarte złamanego grosza wartości, w imię których robisz dobrą minę do złej gry. 

Nieogolony od czterech dni. Jest zbyt zimno, by przez kwadrans wystawać przed lustrem. 

Dziś sprawy mogły przyjąć nieprzyjemny obrót. Schodziłem z administracji, dokąd poszedłem się ogrzać, i kiedy byłem o krok od drzwi, wyszedł mi nagle naprzeciw Ștefăniu. Nie zauważył mnie. Dopiero teraz to do mnie dociera. Ale w tamtej chwili zabrakło mi opanowania i popełniłem głupstwo: odwróciłem się, by go obejść, a wtedy mnie dostrzegł. Mógł mnie dosięgnąć tylko laską (solidne uderzenie w lewe ramię). Uciekłem obok niego, choć w ten sposób ryzykowałem, że zwrócę na siebie uwagę innych, i skręciłem w lewo w korytarz. On za mną. Przemknąłem górną galerią w kierunku sali senackiej, myśląc, że mógłbym zatrzymać się w kancelarii. Nie znalazłem jednak klucza w drzwiach, a przytrzymywać ich ramieniem ostatecznie nie dałbym rady. Na szczęście drzwi wychodzące na schody były otwarte. Przypuszczałem, że gdy już znajdę się na ulicy, nie będzie mnie ścigał. I tak się stało. 

Powinienem dziś wieczorem napisać do mamy. O czym? 

Dziesiąta wieczór. Jakiś czas temu student medycyny z Besarabii przyniósł w kieszeniach płaszcza dwa kawałki drewna. Ponieważ jednak od dawna nie rozpalano tu ognia, piec tylko dymi, a teraz znów jest zimno i cierpki zapach w pomieszczeniu dusi Liovę. 

Ktoś wyszedł i zostawił otwarte drzwi. Nikt nie wstaje, by je zamknąć. Ionel Bercovici gra w pokera na swoim łóżku z Marcelem Winderem i jeszcze dwoma innymi, których nie znam. 

Od czasu do czasu daje się słyszeć pokasływanie Liovy. Ktoś wali dłonią o dłoń, albo dlatego, że denerwuje go kaszlący Liova, albo dlatego, że mu zimno. 

Sobotni wieczór, 

Każdy Żyd jest królem 

I każdy kąt w domu się śmieje, 

I każdy jest szczęśliwy. 

Śpiewa Şapsă Ianchelevici. Oparty o ścianę, z płaszczem na ramieniu, z rękami w kieszeniach. Głos ma przeciągły, niemrawy, wznosi się z trudem i nieco kuleje na końcu każdego wersu. 

a jejder jid a melech… …każdy Żyd jest królem… Melodia, którą gdzieś słyszałem, dawno temu. Prawdopodobnie w domu, za czasów dziadków. 

Czuję, jak ciepło wzbiera mi w oczach. To nic, chłopcze. Nikt cię nie widzi. Czyżbyś nie wiedział, jak dobrze ci to robi, nieskończenie lepiej niż zaciskanie zębów i trzymanie wszystkiego w sobie? 

Śpiewaj, Şapso Ianchelevici. Jesteś dużym, dwudziestopięcioletnim chłopakiem i nie przeczytałeś ani jednej książki. Przez życie szedłeś świadomy tego, co dzieje się wokół, solidnie stojąc na potężnych, zwierzęcych nogach. Sam pierzesz sobie skarpety, na obiad jadasz ćwiartkę chleba z trzema orzechami, opowiadasz świństwa i się z nich śmiejesz, nigdy nie patrzyłeś na obraz ani nie kochałeś kobiety, klniesz jak szewc i spluwasz na ziemię, ale tylko spójrz na siebie teraz, gdy my, pozostali, siedzimy cichutko jak na poboczu drogi, ty sam, Şapso Ianchelevici, taki, jaki jesteś, zgnębiony, ponury i wygłodzony, ty sam jeden – śpiewasz.

źródło: Książkowe Klimaty

 

Poszedłem do rektoratu o coś zapytać. Gdy wracałem, na korytarzu – pustym dziesięć minut wcześniej – trwała inwazja. Nikogo nie rozpoznałem. Ale wszystko wskazywało na ciężką potyczkę. 

A zatem – jestem w pułapce. Ktoś mnie obserwuje albo tylko tak mi się wydaje. Idę schodami w górę. Skaczę po trzy stopnie naraz, trzaskam za sobą drzwiami, uderzam o ściany na zakrętach. Na drugim piętrze, po lewej stronie, czuję, że już dłużej tak nie pociągnę; przywieram do ściany i drżącą ręką szukam jakichś drzwi. W napięciu naciskam klamkę – otwarte. 

Sala mała, niewygodna. Dziesięciu, dwunastu słuchaczy. Za katedrą bardzo młody człowiek – student albo doktorant. Coś mówi. Prawdopodobnie zajęcia seminaryjne. 

Jeszcze jestem oszołomiony i sam już nie wiem, czy boję się tamtych z zewnątrz, czy wstydzę się przed tymi z sali. Muszę coś zrobić, czymś się zająć, czemuś się podporządkować. Wyciągam ołówek i zeszyt – robię notatki. Machinalnie, bezwiednie, ze zwykłej potrzeby spójnych ruchów i okiełznania emocji. Nie wiem, o czym opowiada człowiek za katedrą, zapisuję wszystko jak stenograf, jak maszyna. Pochłania mnie ruch ołówka na kartce, nie zwracam uwagi na treść wykładu, całkowicie odciąłem się od tego, co się dzieje. 

Mihail Sebastian, Od dwóch tysięcy lat, przeł. Dominik Małecki, Książkowe Klimaty 2020.