Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Max Blecher, „Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny” (fragment)

Nowości wydawnicze /

W przedziale było dość ciepło i otworzyłem drzwi. To był stary wagon z oddzielnymi przedziałami, z których każdy miał osobne drzwi i dwa rzędy siedzeń wszerz pociągu; po jednej stronie leżała moja gouttière. Był ponury zimowy dzień, mżyło na pola i zwierzęta gospodarskie, zaprzęgnięte do pracy. Konie i krowy w pobliżu torów, oddychając, wysyłały w deszcz paczki parującej waty, które znikały błyskawicznie, wchłaniane przez wilgoć.

Po raz pierwszy od tylu lat podróżowałem pociągiem. Na stacjach podróżni próbowali wejść do mojego przedziału i szybko wycofywali się, wyjaśniając innym:

– W środku jest chory… inwalida…

Teraz dobitniej docierało do mnie to, że jestem chory, że jestem poza żywym i codziennym światem ludzi zdrowych. W Berck nie odczuwało się tej różnicy, wystarczyło spotkać powóz z innym pacjentem lub zobaczyć podczas obiadu wszystkich leżących, by została przywrócona swoista równowaga moralna, jaką był ów stan spokoju i obojętności, który pozwalał chorym wyciszyć się.

W pobliżu Paryża zaczęliśmy przemierzać okalające miasto dzielnice, a pociąg przejeżdżał tak blisko ponurych domów, że mogłem dostrzec dziecko z umorusanym nosem, w szkolnym fartuszku, jedzące kanapkę, kobiety robiące pranie, to znów starca, który spokojnie palił fajkę i patrzył ze swojego okna, grzecznie, na przejeżdżający pociąg. Po ulicach przejeżdżał chłopiec na trycyklu z dostawą towaru do miejsca zamieszkania, pedałował leniwie z papierosem w ustach; niektóre okna były zamknięte, miały koronkowe firanki i zdawały się osłaniać puste pokoje… Pociąg turkotał… Szczególnie te zamknięte okna – nigdy ich już nie zobaczę – intrygowały mnie i ciekawiły najbardziej… Widziałem je tylko przejazdem… Pociąg trząsł oknami wszystkich przedziałów i wyobrażałem sobie wtedy domowe życie, ułożone i nieistotne, które toczyło się za nimi… Na dworcu w Paryżu musiałem czekać kilka godzin na przybycie karetki, w poczekalni z ogromnymi kryształowymi oknami wychodzącymi na dworcowy hol. Usadzono mnie pośrodku sali tyłem do okna. Sala była pełna ludzi, każdy miał wrażenie, że na środku umieszczono katafalk i wszystkie te osoby przyszły złożyć rodzinie kondolencje, tyle tylko że palili i częstowali mnie, tego z katafalku, cukierkami, i ja też zaciągałem się dymem z dobrej fajki.

Kiedy w pewnej chwili spojrzałem za siebie za pomocą lusterka, doznałem oszołomienia. Do szyby przyciskał swoje blade nosy i wybałuszał oczy tłum gapiów. W pierwszych rzędach stały dzieci, potem osoby wyższe i najwyżsi ze wszystkich, uprzywilejowani, piętra głów, wszyscy zaglądali do sali, spoglądali na „chorego” i szeptali między sobą wszystkie przypuszczenia i informacje na temat choroby, wieku i ciężkiego stanu mojego przypadku.

W holu panowała dworcowa krzątanina, przejeżdżały wózki z bagażami, słychać było krótkie gwizdki, buchanie lokomotyw nadjeżdżających z peronu i podziemne drgania, gdy pod nami przejeżdżały pociągi. Przypominało to turlanie odległych i przytłumionych grzmotów podziemnego nieba.

W końcu przyjechał ambulans, który zawiózł mnie do hotelu.

Przypominam sobie ten przejazd przez Paryż, nocą, z otwartymi oknami karetki, jak omdlenie i zamroczenie pełne przesuwających się szybko świateł i fascynujących scenerii, oglądanych z goryczą i żalem, że przemierzę je tylko, a potem pozostaną dla mnie zagubione w drobnym deszczu i w różowym świetle, migoczącym z rewerberów na ulicach zakazanego miasta. W nozdrzach dławił mnie, jakże charakterystyczny dla Paryża, zapach benzyny i suchych roślin. Odnajdywałem w nim atmosferę moich spacerów po zacisznych dzielnicach, radość, kilka lat wcześniej czerpaną z odpoczywania na jakiejś bulwarowej ławce, radość z oglądania zażółconego liścia platana, targanego przez wiatr w wodzie trotuaru. Kładłem głowę na oparciu ławki, mrucząc do siebie, oszołomiony i naiwny, jak półprzytomny pijak: „Jestem w Paryżu… w Paryżu…w Paryżu…”.

Wszak tyle lat gorliwego oczekiwania kryło się za tymi szeptami, tak wiele nocy spędzonych z otwartymi oczami i karmionych tą samą zadumą… „Kiedy będę w Paryżu…”, jak nadzwyczajna obsesyjna melodia, która nie pozwalała zasnąć i sprawiała, że tworzyłem sobie w środku prowincjalnego miasteczka, w zamkniętym pokoju bez okien, gdzie spałem i gdzie światło wpadało przez sufit, własną tajemniczą wyspę, moje własne żywe i ożywione miasto, otoczone całą tą pleśnią i ciemnością pełną błota ulic przeciskających się między domami mojego prowincjonalnego miasta.

A teraz poznawałem je, w całej jego rzeczywistości, z jego jasnymi ulicami, witrynami skąpanymi w wodzie kolorowych świateł, niczym dziwne akwaria, w których mieszkały uśpione wspaniałe i blade manekiny z wosku w wytwornych sukniach reklamowych i z tabliczką, ukazującą nostalgiczne SOLD z ceną skreśloną, naturalnie, na czerwono.

To był rzeczywiście Paryż moich marzeń: zawierał kilka moich starych prowincjonalnych smutków i jesienne dni równie posępne i przygnębiające, z kilkoma niezwykłymi smutkami na dodatek – melancholią ludzi pchających wózki załadowane bananami i krzyczących ile sił w płucach czy przystających na ulicy „artystów”. Przygrywali oni na harmonijce i śpiewali refren, który chcieli wylansować, podczas gdy wszystkim zgromadzonym w kręgu słuchaczom rozdawano nuty i słowa, by – na prośbę owych „artystów” – śledzili uważnie melodię.

– Teraz kuplet trzeci, od początku strony, zaczynamy!

I w ponurym, smutnym Paryżu rozbrzmiał z krótkim oddechem akordeon, któremu akompaniowały jakieś życzliwe i zachrypnięte głosy, pełne melancholii pieśni apaszów:

Ce n’est pas une fille des rues, c’est ma régulière…

A innym razem mgliste obsceniczności:

Je l’ai vue nue

Plus que nue…

To był Paryż… I ja byłem w Paryżu… Kupowałem frytki na ulicy, by się rozgrzać, i przystawałem co wieczór, w godzinach ożywienia, przy wyjściu z metra, oglądając wszystkie te zmęczone postaci urzędników, którzy wchodzili pod ziemię i wychodzili spod niej jak krety, z poważnymi i ziemistymi twarzami, ugniecionymi niczym popielate ciasto. I stałem, chrupiąc frytki, i patrzyłem na ludzi, z grzecznym i spokojnym podziwem prowincjusza, który przybył z głębi swojej bezsprzecznej prowincji do największego miasta na świecie.

– Ej, pójdziesz ze mną? – zapytała mnie chudziutka dziewczyna, krzykliwie umalowana, machając mi przed nosem szalikiem pachnącym przebiśniegami.

W hotelowym pokoju z ciężkimi starymi zasłonami z aksamitu budziło mnie o świcie dudnienie metra w głębi ziemi i nie mogąc już zasnąć, wstawałem, zapalałem światło, robiłem sobie kawę na maszynce spirytusowej, którą zabrałem ze sobą, po czym ubierałem się i wychodziłem do miasta.

„Jesteś najpracowitszym z moich lokatorów” – mówiła mi właścicielka, która znała wszystkich, ponieważ miała tylko kilka pokoi. – „Kiedy widzę cię, jak schodzisz po schodach tak wcześnie rano, mam wrażenie, że wybierasz się na wycieczkę do Fontainebleau; ja tylko wtedy, gdy w letnie dni wyjeżdżam tam z zięciem i córką na wycieczkę, tylko wtedy wstaję tak wcześnie…”.

A ponieważ często zapominała mojego imienia, mówiła do dozorczyni, by tamta poszła posprzątać w pokoju „pana, który każdego ranka wyrusza na wycieczkę”…

…I pojazd sanitarny wiózł mnie przez tamte miejsca jak przez ogromne magazyny wspomnień i nostalgii, a każdy odgłos klaksonu automobilu, każdy krzyk, każde światło było sygnałem korespondującym bezpośrednio i tajemniczo z telegrafem serca, pochodząc ze świata, który wydawał mi się przeraźliwie stary i odległy.

To było uczucie – dawała mi je choroba – czułem się wyobcowany, na skraju pasty wydarzeń, ruchów, dźwięków i świateł, stanowiących świat wsobny.

Kiedy zostałem sam w pokoju hotelowym, przy zgaszonym świetle, owo uczucie spotęgowało się nagle we mnie. Spojrzałem przez okno na ulicę, na przeciwległy dom, gdzie na równoległym piętrze paliło się światło, a po pełnym obrazów na ścianach pokoju przechadzało się dwóch mężczyzn, starszy pan z faworytami i siwym wąsem, w szarym ubraniu, i młody szczuplutki brunet ubrany na czarno, z głęboko osadzonymi oczami i ciemnymi zmarszczkami wokół. Dostrzegałem ich niezwykle wyraźnie i śledziłem ich najdrobniejsze gesty. Od czasu do czasu starzec zatrzymywał się przed jakimś obrazem i zdejmując go ze ściany, wyjaśniał coś młodemu człowiekowi drobnymi ruchami ręki, którym towarzyszyły słowa, a potem odwieszał obraz na miejsce. Co mówił młodemu? Co przedstawiały obrazy, kim byli ci mężczyźni? Jest tak wiele rzeczy, których nigdy nie zdołam się dowiedzieć. Na świecie istnieli ludzie i obrazy, których treść musiała pozostać na wieki mi nieznana, podobnie jak wszystkie zdarzenia dokonujące się w nieuchwytnej materii powietrza, bez śladu, skąd nie docierało do mnie żadne echo ani żadna wiedza. Wszystko działo się w ten sposób wokół mnie, ludzie malowali, rozmawiali, a ja nie wiedziałem, kim oni są, co przedstawiają obrazy i jakich wyjaśnień sobie udzielają, gdy na nich patrzę.

I ta myśl stała się tak obsesyjna i tak wyobcowała mnie względem ludzi, że długo potem zdarzało mi się, że w trakcie jakiejś rozmowy, w której uczestniczyłem jednak bardzo uważnie, a nawet w trakcie przebiegu jakiegoś istotnego dla mnie wydarzenia, widziałem ponownie tamten paryski pokój, tamtych dwóch spacerujących w nim mężczyzn i zastanawiałem się nagle: Czym są te wszystkie nieznane obrazy i wyjaśnienia, których nie rozumiem?”.

Max Blecher, Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny (tłum. Joanna Kornaś-Warwas), fragment.