Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Mały poślizg (Porwanie, reż. Tobias Lindholm)

Artykuły /

Co by napisać – myślę – o filmie, w którym karty są rozdane, a pytania sformułowane w oczywisty sposób. Akcja Porwania dzieje się częściowo na wielkich wodach, częściowo w siedzibie duńskiej firmy, która ustala okup z somalijskimi piratami. Sam obiekt porwania nie przedstawia żadnej wartości, więc wycenie podlega życie każdej z dziesięciu osób załogi lub – jak kto woli – reputacja i czyste sumienie firmy. Po stronie złej korporacyjnej matki, zmuszającej do zabawy z kolegami z innego podwórka, stoją piękni i zadbani finansiści. Reprezentantem firmy zostaje CEO, który nie jest na tyle naiwny, by twierdzić, że życie jest bezcenne. Wszystko ma swoją rynkową wartość. Kwestia sporna, czy film krytykuje konieczność wyceny życia ludzkiego, czy posuwa się o zbawienny krok dalej, do poszukiwania wyznaczników estymacji wartości życia. Dla Petera (CEO) nie ma jeszcze podręcznika o faktorach negocjacji i na własnej skórze przekonuje się, co tak winduje cenę wyznaczoną przez somalijskich gangsterów.

Co by napisać – myślę więc sobie – żeby widz nie tracił czasu na czytanie tego, co już obejrzał. Bo możliwe interpretacje filmu Tobiasa Lindholma wydają mi się zamykać w paru stwierdzeniach. Na samej powierzchni unosi się spóźniona refleksja o bezduszności systemu i ukazanie złego i dobrego w tonie antykapitalistycznej bojówki. Chcę wierzyć, że to nie wszystko. Prowadzący negocjacje Peter zza marsowej twarzy ukazuje ludzkie oblicze i robi co w jego mocy, by sprowadzić ekipę statku cało do ojczyzny. Eksperci mówią jednak, że nawet gdyby chciał od razu wyłożyć żądaną sumę, nie będzie to koniec historii. Musi droczyć się z piratami, bo ci, zbyt szybko osiągając cel, zażądają więcej i podwyższaniu kwoty nie będzie końca. Czy rzeczywiście tak by się wydarzyło (i negocjacje miałyby na celu pokonanie Somalijczyków, by ostatecznie uwolnić ludzi), czy jest to oszczędnościowy fortel, tego się nie dowiemy. Peter podejmuje pertraktacje powodowany wysoką oceną własnych kompetencji i do wydarzenia podchodzi zadaniowo – oto staje przed nim kolejny managerski task. W trakcie walki on sam zaczyna pojmować coraz więcej, a niezrozumienie istoty problemu przechodzi na zarząd, niecierpliwiący się na skutek zbyt długiego terminu rozliczenia projektu.

Kiedy więc tak się zastanawiam, dostaję od znajomej zaproszenie na aukcję sztuki. Trochę jestem zła na tandetne koincydencje losu, ale „mowa jest milczeniem, a działanie złotem”, jak mawia przysłowie zreinterpretowane przez Zjaranego Zbyszka, biorę się więc do roboty.

Siadam w drugim rzędzie, rozglądam się. Za mną grupka siedemdziesięcioletnich kumpli o zamożnej drwinie w głosie, trochę małżeństw z niespokojną zmarszczką znudzenia w kąciku ust, single w przydługich włosach, śnieżnobiałych koszulach od Armaniego, których niedopięcie ostatnich guzików znamionuje buntowniczą duszę właścicieli – oni też kiedyś słuchali punk rocka, teraz nie noszą krawatów. W ostatnim momencie pulę ubarwia sześćdziesięciolatek i jego trzydziestoletnia blond żona, opatulona nieznanego mi pochodzenia ogromnym futrem, z torebką z nieznanego mi zwierzęcia i o niepokojąco wypukłym w okolicach ust i kości policzkowych profilu. Siadają koło mnie, a ja dzięki własnemu refleksowi ocieram się o wspomniane puchy byłych mieszkańców lasu, kosztując tym samym odrobiny luksusu.

Przy kwotach rzędu paru tysięcy większość zdaje się licytować według gustu – coś musi wisieć w przedpokoju. Siedzę jednak obok obrazów, które zostaną wystawione na kolejnej aukcji: Nowosielski z dolną wyceną 300 000 zł. Tu estetyka i potrzeba obcowania ze sztuką ustępują rachunkom i inwestycjom: liczy się wielkość (duże są zbyt niewygodne „wnętrzarsko”), kolor (brązowy jest za smutny), odpowiednia anegdotka o obrazie czy szanse na rychły zgon samego autora i automatyczne podwyższenie wartości dzieła (śmierć dość kategorycznie zmniejsza szanse, że artysta o szanowanym dorobku osłabi wartość poprzednich dzieł poprzez jakiś wybryk, chyba że schował coś w piwnicy). Nagroda Turnera dla twórcy zwiększa wartość jego dzieł dwukrotnie, nominowanych – o jedną czwartą. Na obrazach nic się nie zmienia. W sztukę inwestują banki, celebryci, rosyjscy potentaci, których zamiłowania estetyczne przebijają rozmach działań biznesowych. W Polsce rynek sztuki – mówi moja znajoma, dyrektorka działu sprzedaży – traktowany jest jako ten gorszy, zbrukany pieniędzmi. Krytycy i muzealnicy, a głównie odbiorcy naiwnie myślą, że żyjemy w erze, w której sztuka musi sama za siebie przemawiać. W Nowym Jorku jest inaczej, tam domy aukcyjne są naturalnym, ostatnim ogniwem łańcucha pokarmowego sztuki. Zestawienie domu aukcyjnego i muzeum odzwierciedla rozłam: podczas największego boomu na rynku sztuki (przed 2008) świat krytyki wciąż zastanawiał się, czy Hirst tworzy w ogóle sztukę, podczas gdy ten pobił dziewiętnastoletni rekord najwyższej ceny osiągniętej za dzieło żyjącego artysty (od 1988 roku do 2007 kosztowny laur należał do False start Jaspera Johnsa).

Dlaczego o tym piszę? Nie dlatego, że w filmie i w galeriach rządzi pieniądz, i robi to na dziwnych zasadach. Dlatego, bo właśnie świat sztuki charakteryzuje tak drastyczna polaryzacja, jaką widzę aktualnie w Porwaniu i wartościowaniu życia ludzkiego. Sama dychotomia jest oczywista, można powiedzieć, że istnieje wszędzie tam, gdzie istnieje pieniądz. Liczy się głębokość tego rozpęknięcia, a także pierwiosnki zmian.

Na targach Art Basel dzieła nie kupuje ten, kto da najwięcej. Nie jesteś godnym zaufania kolekcjonerem, a galerzyści nie oddadzą dzieła w twoje ręce, nawet jeśli wyłożysz rekordową stawkę. System, w którym milionerzy zbudowali swoje utopie z miejscami na trony dla ich ego, zaczyna organicznie ewoluować i kwestionować swoje zasady. Rynek sztuki stworzony przez pieniądz i dla większego pieniądza podważa pieniądz. Ten jest już zbyt oczywisty.

Tobias Lindholm widzi swoich mężczyzn w garniturach obok właścicieli największych domów aukcyjnych – w miejscu, gdzie według wszystkich przesłanek idea sztuki została zatracona, tak jak idea pracy czy żeglarstwa: jest tylko mitem, rzeczywistość rynkowa wygląda inaczej. Na te kontestacje jest już za późno. Łańcuch zależności jest już zbyt skomplikowany, by go kwestionować, a na pewno by buntować się przeciwko zasadom jego działania: to tak jakby biolog mówił, że nie ma szans życia organizm, który leży przed nim i ma się świetnie, a może nawet z apetytem wciąga kolejną porcję pokarmu. Moment porwania statku i kontakt z piratami to dla firmy moment uświadomienia sobie konieczności sformalizowania pewnych zasad, o których istnieniu już każdy dawno wiedział. A, standardowo, zasady są bardziej skomplikowane niż faktyczny obiekt zainteresowania. Sytuacja teoretycznie kończy się happy endem, negocjacje zostają zamknięte, żeglarze wracają do swoich rodzin, firma odzyskuje ludzi, statek i spokój ducha. Wszyscy jednak są smutni. Zbyt dużo sobie uświadomili. Co gorsza, świadomość to jedyne, co im pozostaje – nie jest to sytuacja, w której dana jest możliwość zmiany.

Oczywiste argumenty przeciw korporacji wypowiada negocjator Somalijczyków, który naiwnie myśli, że w tym momencie jest Mesjaszem dla zepsutego Zachodu. Ale duńska załoga milczy. Jej zwątpienie w pracodawcę pojawiło się pewnie po pierwszym dniu niewoli. Mikkel, człowiek ze szczęśliwego półwyspu, jest o krok dalej, nie kwestionuje. Dlaczego? Ani negocjatorzy z firmy, ani załoga statku nie wierzą, że rzeczywiście ktoś może zginąć. Somalijczycy prowadzą grę i chociaż zasady są wymyślane na bieżąco, wiadomo, że punktem docelowym jest happy end, taki sam, wspólny dla wszystkich. Groźby i przystawianie karabinów do głów są manifestacją władzy, ale i dowodem desperacji. Jest ciężko, ale złe zakończenie jest poza możliwymi opcjami, dlatego pertraktacje trwają ponad cztery miesiące. Kiedy historia dobiega swojego szczęśliwego końca, Lindholm postanawia wystosować ostrzeżenie.

Porwanie może być dramatem, nawet psychologicznym. Dla mnie reżyser realizuje naturalne zamiłowanie do przyglądania się jednostkom w sytuacjach nietypowych, ale chce wyciągnąć z tego coś jeszcze. Przejmuje rolę analizatora luk w wielkich konstrukcjach. Jego debiutanckie R to kino w stylu „jest ciężko”, więzienna dogma. Duńczyk zamiast biadolić nad bezwzględnym okrucieństwem systemu, sięga po trochę solipsystyczne argumenty. Bohaterowie legitymują się swoimi wyrokami, a na początku i końcu filmu pojawiają się dalekie ujęcia wielkiej izolatki, przywracając zatraconą w trakcie filmu anonimowość miejsca. Rzeczywistość więzienna gwałci nasze poczucie czasu, mówi. Skazujemy nie na rok pozbawienia wolności. Wyrok ostatecznie może okazać się dożywociem, karą śmierci lub uwolnieniem od problemów i dobrą imprezą.

Stąd, chociaż porównanie korporacji z rynkiem sztuki jest trochę niesmaczne, mogę sobie na nie spokojnie pozwolić. Duńczyk bierze na warsztat mikrokosmosy i przygląda się im bardziej z zainteresowaniem naukowca niż chrześcijanina – zachowując aspekt emocji jako równoprawnego czynnika, może nawet najważniejszego. Bardziej można go pochwalić za odwagę. Wybiera tematy przemaglowane, w których poszukuje nowości. Znajduje je, tyle tylko, że zostało ich już nie za wiele.