Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Kraina radosnego szkalunku. Milenijne blogi (Popteksty)

Artykuły /

Internet, internet

Łączy ludzi, ludzi internet

Gracjan Roztocki

Są takie zbiegi okoliczności, miejsca i czasu, że powstaje wyrwa w zwyczajnym porządku rzeczy, dziura w drabinie społecznej, przez którą przedostają się niepostrzeżenie ci, którym sława i prestiż „zwyczajnie” by się nie należały: pomysłowe wyrzutki, pionierzy, ludzie-samoróbki. Można się przemknąć między chwilowo zatrzymanymi trybami, szybko, niepostrzeżenie, oszukać los i wprosić się do świata uprzywilejowanych, nim świat ten zorientuje się, że wpychamy się na nie swoje miejsce. Takie dziury w organizacji świata pojawiają się raz na jakiś czas i szczęśliwi ci, którzy na nie trafili: Nowy Jork lat 70., Berlin lat 80., internet początku milenium. Miałam szczęście w tym marginalnie uczestniczyć.

Będę opowiadać teraz jak milioner, który dorobił się w latach 90., to zawsze tak brzmi. Ale to faktycznie był moment, kiedy wszystko było niewyobrażalnie blisko. Ścieżki można było wytyczać sobie samemu, jeszcze przed epoką osiedli zamkniętych Facebooka i Twittera. Można było wymyślić coś od zera, cały styl; pomysły leżały na ziemi, wystarczyło je podnieść, tak jak stało się z Komixem Endo, z Pvekiem, z pierwszymi fotoblogami – to przecież oczywiste, że da się rysować w paincie czy publikować zdjęcia z codziennego życia, a jednak nikt wcześniej specjalnie tego nie robił. Do tego wstąpienie do tego kręgu okazywało się śmiesznie łatwe: wystarczyło komentować zabawnie i mądrze pod postami lub w księdze gości, pokazać, że myślimy podobnie, znamy te same rzeczy, wdać się w rozmowę na IRC-u, na czacie, na forum, zaczynać zdania od małej, pisac nei, mauo. Ja nie poznałam co prawda wszystkich tych sław, pojawiłam się w okolicy trochę później, ale przecież to nie była dla mnie, jak nazwał to tygodnik Polityka, „E-bohem@”, tylko znajomi moich internetowych znajomych, więc na co dzień towarzyszyło mi poczucie, że przecież zawsze mogę napisać albo sama zrobić coś podobnego. Z internetu wzięły się prawie wszystkie moje prace, moje najtrwalsze i najdłuższe przyjaźnie, moje całe życie osobiste. Stąd wreszcie wzięła się moja wiara w siebie. Tak jak „we internecie żodyn niy wiy iże jeżech psym”, tak samo nie miało znaczenia, że byłam nikim i znikąd, anonimową uczennicą z małego miasta, osobą o ujemnych umiejętnościach społecznych. Warszawę widziałam na żywo tylko raz, na wycieczce klasowej w 1997. To zupełnie nie miało znaczenia, potencjalne bariery nawet nie zdążyły się pojawić w mojej głowie, bo byłam już gdzieś dalej. Można było im pomachać na do widzenia z daleka, już samoświadomie, jak pisała nieodżałowana tmg*: przed swietami zawsze jezdzilam do media marktu z rodzicami i wybieralam plyty sonic youth, zawsze przegladalam się z nadzieją w sklepowych lustrach, ale w sosnowcu, zwłaszcza zimą, nie da się wygladac jak prawdziwa alternatywna mlodziez (pisownia oryginalna – przyp. red.). Nikt nie zdążył mi powiedzieć, że za wysokie progi. Dzięki temu płynęłam naprzód doskonale pewna swego, bez żadnego syndromu oszusta, bez autocenzury, beztrosko zbywając wcale liczne porażki, w przekonaniu, że każdy może i każdy ma szansę. Nie przypominam sobie doświadczenia, które upodmiotowiałoby w podobnym stopniu.

Działało to tak jak na poniższym przykładzie. Socjolog Marek Krajewski w książce POPamiętane(2006) przedstawiał katalog fenomenów przełomu mileniów, okresu, w którym w rzeczywistość rozpadu i stagnacji intensywnie wdzierały się nowe technologie i zjawiska związane z konsumpcją i komercją, reality shows, celebryci, agresywna reklama, słowa „clubbing” i „singiel”. Obok Doroty Masłowskiej, Desideraty Ery GSM, Najsłabszego ogniwa czy Radykalnej Inicjatywy Frugo, Krajewski wskazał, jako na znak czasów, bloga co-dzis-mam-na-sobie.blog.pl. Jest autoanalitycznym narzędziem świadomej konsumentki, która porządkuje codziennie swój świat i informuje o kontroli nad nim swoich czytelników (…) blog ten pozwala autorce odpowiedzieć na pytanie, kim jest – pisał. Ja doskonale wiedziałam, kim jest autorka – moją przyjaciółką i ówczesną sąsiadką, która w okolicach wydania książki właśnie uczyła się do matury, a jej opisywane w szczególe, razem z cenami, outfity pochodziły z prezentów i krakowskich lumpeksów – wiem, bo byłam dostarczycielką albo świadkiem zdobycia niektórych. Fean wpadła na ten pomysł kilka lat przed powstaniem słowa „szafiarka” i szafiarskich blogów – ale ponieważ co-dzis-mam-na-sobie miał format jedynie tekstowy, pozostała kimś w rodzaju zapomnianej pionierki, matki chrzestnej, zdążywszy jednak otrzymać przepisową porcję komentarzowego hejtu za domniemane „szpanowanie” (tanią odzieżą z drugiej ręki). No ale jednak „żodyn”. Teraz przypominam to sobie jeszcze w innym kontekście: obieg internetowy pozwalał dziewczynom na znajdowanie się po kluczu zainteresowań, co, jakkolwiek nonsensownie by to nie brzmiało w 2019 roku, nie było wcale takie proste. Pojawiła się możliwość zrzeszania się wokół podobnych punktów odniesienia, wokół jakiegoś fanostwa. Zdalnie może trudno jest założyć zespół, gdy jedna z was jest z Sosnowca, inna z osiedla Kurdwanów, jeszcze inna z Rybnika, Złocieńca, Mikołowa i innych całkiem mało ważnych miejsc, ale bloga już łatwiej.

Użytkownicy blog.pl, forów czy (później) grona posługiwali się językiem aluzyjnym, skrótowym, dla kumatych, nawiązując do piosenek, scen z filmów, innych znalezisk z internetu. Pisaliśmy specjalnie z nosem zadartym, chrząkając znacząco. Miało to w sobie coś z wożenia się w sposób, w jaki robią to raperzy, coś z młodzieńczego okrucieństwa; mój blog prawdopodobnie przodował w tym biedasnobiarstwie, do tego stopnia, że własny kolega i czytelnik musiał polecić mi pewnego razu wstrzymać konie i wyluzować z tym splendid isolation, co spotkało się z oświadczeniem z mojej strony, że jem ten sam ryż co wszyscy. (Co było oczywiście prawdą – jak większość mojego skrawka blogosfery, byłam osobą, która radziła sobie jak potrafi, z reguły tak sobie albo wręcz marnie, lecz we własnej głowie była królową życia, dumnie nosząc zblazowaną twarz.) Dość powiedzieć, że prowadzenie mojego autokreacyjnego przedsięwzięcia wymagało ode mnie regularnych wizyt w kawiarenkach internetowych, ponieważ nie miałam wtedy luksusu stałego dostępu do internetu ani własnego komputera. Nosiłam więc przez kilka lat mój zapiskowy i ilustracyjny dobytek na dyskietkach. 

Miało to wszystko oczywiście swoją głupią stronę: dla dzisiejszego internetu, w którym nie ma gorszego grzechu niż wywyższanie się i w którym natychmiast pojawia się gromadka chętnych do poniżenia takiego grzesznika, nie do wyobrażenia jest sytuacja, w której na last.fm naprawdę powstaje grupa „elitist music club” (podaję z pamięci), a userzy biorą udział w bitwie o złote gacie mającej rozstrzygnąć, czyj gust jest lepszy. Jakkolwiek pretensjonalne i śmieszne, nie wydaje mi się to jednak zbyt wielkim przewinieniem, skromną pociechę stanowi natomiast fakt, że żyliśmy w ponurych, choć inspirujących czasach, którym sprawiedliwość słusznie oddaje Dorota Masłowska w eseju wspomnieniowym (ból zębów trzonowych towarzyszący przeglądaniu swoich starych zapisków znam nazbyt dobrze i ja; juwenilia pogubiłam po drodze i nie jest mi smutno z tego powodu). Może tylko faktycznie zbyt lekką ręką i beztrosko obrażano kogo i co popadnie. Kazimierz Rajnerowicz w opublikowanej właśnie książce Nie będzie żadnej rewolucji dzieli się podobnymi wspomnieniami z forum Cool Kids of Death, którego ja co prawda nie znałam, ale widzę podobny mechanizm budowy sieci towarzyskiej, która zdolna będzie przetrwać lata – częściowo opartej o radosny szkalunek. Zresztą, nie wiedziałam jeszcze wtedy, raczej na własne szczęście, i długo jeszcze nie miałam się dowiedzieć o bezlitosnych zasadach dyskusji online, jakie ustanowiono na Usenecie: nakazu „doucz się”, gdy ktoś zadawał pytanie, walenia z buta na dzień dobry, domyślnie niegościnnej atmosfery, a to ona przecież stała się w końcu tą defaultową. 

W 2007 wszyscy byli już o krok dalej, a ja dalej siedziałam w najlepsze na blogu o prymitywnym layoucie. my nie mieliśmy fotobloga, fotoszopa, teraz wszystko to jest znacznie prostsze, a ja stałam się niepostrzeżenie weteranem i generacją nic i wszystko, o co walczyliśmy, stało się. to wyraz podziwu, nie zazdrości – pisałam o ludziach, których podpatrywałam na gronie, którzy umieli obrabiać zdjęcia, rysować albo na czymś grać. Było już późno, sądziłam, że dla mnie jest już po ptokach. Ale mojego bloga znalazł w zupełnie niespodziewanych okolicznościach Paweł Dunin-Wąsowicz i skontaktował się ze mną przy pomocy komentarza. Nadal byłam nieważną osobą mieszkającą na końcu miasta, tym razem już wojewódzkiego. Ale dzięki temu znalazłam się w druku, co wtedy nadal oznaczało wejście na wyższy poziom zaawansowania. 

* tmg z lycra.blog.onet.pl, prawdopodobnie najbardziej utalentowana młoda autorka, twórczyni pięknego bon motu książka nigdy nie zapyta cię, czy lubisz rząd Marka Belki (zmarła tragicznie, nie doczekawszy zasłużonej sławy – ale ja ją pamiętam szczególnie i będę zawsze, pozwalam sobie tu więc na małe upamiętnienie).

Projekt jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.