Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Kotki i meduzy (O. Drenda, M. Halber „Książka o miłości”)

Recenzje /

Najpierw wyznanie: lekturę Książki o miłości rozpoczynałam z rezerwą, jaką odczuwam zwykle względem wszystkich tego typu literackich projektów – rozmów czy wymian listów powstających z myślą o późniejszej publikacji, przez co raczej nieautentycznych i drętwych. Mogło się jednak zdarzyć tak, że ów „esej w dialogu” – napisany w Google Docs przez znające się od dekady Małgorzatę Halber, filozofkę, autorkę Najgorszego człowieka na świecie, i ducholożkę Olgę Drendę – stanowić będzie wyjątek od reguły. W końcu mając przyjaciółki i mesendżera, wiem doskonale, że online da się godzinami rozprawiać nie tylko o głupotach, ale i o sprawach wagi fundamentalnej. 

Marketingowa otoczka – hasło promujące (Książka dla osób, które chcą być kochane), okładkowe deklaracje (Uwaga: bawiąc, uczy), budzące skojarzenia z reklamami sieci Orange odwołania do Rozumu (Drenda) i Emocji (Halber), zapowiedzi intencjonalnego pomieszania porządków (Proust i Pieseł) – nie zachęcała. Cukiernicza metafora ze wstępu (o emocjach warto rozmawiać, pomimo trudności, bo inaczej może się stać jak mojej znajomej, która zostawiła w kieszeni kurtki gratisowe ciasteczko do kawy, a potem zastanawiała się, skąd w domu chmary moli. Nierozpoznane uczucia to właśnie to ciasteczko), też nie. Postanowiłam się jednak przemóc. Na dobry początek założyłam istnienie jakiejś wspólnoty doświadczeń i, co za tym idzie, płaszczyzny porozumienia. 

Pomimo dzielącej mnie (rocznik 1995) od autorek (roczniki 1979 i 1984) różnicy wieku, pamiętam na przykład wspomniany dział porad seksualnych w „Bravo”, czytany wraz z koleżankami ze szkoły we wczesnych latach dwutysięcznych. Pamiętam pytania o to, czy siadając na desce sedesowej, można zajść w ciążę. Nie przypominam sobie z kolei, by podczas lekcji wychowania do życia w rodzinie ktoś pytał o cokolwiek (to tak a propos stanu edukacji seksualnej – pełna zgoda, od dawna leży i kwiczy). Pamiętam też stres przed pierwszą wizytą u ginekolożki i ulgę, jaką każdorazowo przynosiła możliwość swobodnej rozmowy o seksie z bardziej doświadczonymi ode mnie kobietami. Jestem młoda, po studiach, czytam, oglądam, korzystam też z internetu, funkcjonuję w różnych relacjach, dorobiłam się paru doświadczeń i przemyśleń w kwestii miłości, cielesności, seksualności i związków. Słowem: powinno się udać.  

Okładka „Książki o miłości”

A jednak się nie udało. W dużej mierze ze względu na język, który zamiast usuwać niepotrzebny dystans, włączać mnie w dialog i sprawiać, że od razu poczuję się jego częścią, od początku do końca stanowił dla mnie nieprzekraczalną barierę: na przemian albo zbyt wszystko upraszczał, albo zanadto udziwniał, wyrzucając mnie na zupełnie inną dyskursywną orbitę. Współobecność specjalistycznych terminów (parentyfikacja), podwórkowych zwrotów (walenie konia) i pseudodowcipnych wtrętów (zawracanie dupy foce), oględnie mówiąc, nie pomagała. 

Jestem głęboko przekonana, że o poczuciu własnej wartości, wzajemnym zaufaniu, wytyczaniu granic i eksperymentowaniu w związku, zdradzie, seksie i fantazjach, rzeczywistości i oczekiwaniach, instytucji małżeństwa, masturbacji i pornografii rozmawiać trzeba. Jak najwięcej, jak najszczerzej. Książka o miłości miała być niezobowiązującym zapisem takiej właśnie – zawsze ważnej i potrzebnej, a jednocześnie do spodu dziewczyńskiej, odartej z nadęcia i tabu – rozmowy. Ale chyba coś poszło nie tak, skoro towarzyszące mi co rusz podczas lektury uczucie opisałabym jednym, modnym i oczywiście zapożyczonym z angielszczyzny słowem, którego praktycznie nie zdarza mi się używać na co dzień: krindż. 

Krindż permanentny, krindż nieustający. Taki jak wtedy, gdy Halber, niczym podręcznikowy boomer (czy raczej boomerka), dzieli się z nami następującą obserwacją: jeśli w związku coś nie działa, to nie zastanawiamy się nad tym głębiej, tylko szukamy ciekawszego, a w każdym razie nowszego, partnera. Tamten, zepsuty, idzie do śmieci. Obserwacja to, w istocie, niewesoła. A że przy okazji oklepana, ogólnikowa i kompletnie oderwana od rzeczywistości?  Tym autorka kłopotać się nie musi. Może przecież, jako osoba wytrenowana w autoanalizie, oczytana i samoświadoma, śmiało powątpiewać w dojrzałość i gotowość do pracy nad relacją pozostałej części populacji. 

Może też, wymieniając z Drendą opinie na temat opresyjnych standardów społecznych, z całą mocą przypisanego samej sobie autorytetu orzec, że świat to, wiesz, równie dobrze może nam narzucać wzorzec bycia sukulentem. Tak naprawdę chodzi o to, by mieć wypracowaną wewnętrzną strukturę, znać siebie, wiedzieć, kim jesteś i jak chcesz żyć. Wtedy da się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odciąć na przykład od wyidealizowanych wizerunków prezentowanych w reklamach czy kolorowych magazynach, zapomnieć o białych zębach i nogach gładkich jeszcze przed zetknięciem maszynki ze skórą. Wszystko pięknie, ale by móc krytycznym okiem spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość (zamiast na siebie), potrzeba wiele, wiele wysiłku.  Jako ktoś, kto zmianę perspektywy postrzegania świata zawdzięcza w dużej mierze lewackim studiom, wiem dobrze, że ta wypracowana wewnętrzna struktura jest przywilejem, nie punktem wyjścia dostępnym dla wszystkich.  

I odwrotnie: nie trzeba czytać Lekarza i duszy. Wprowadzenia do logoterapii i analizy egzystencjalnej Viktora Frankla, żeby dojść do oszałamiającego swą odkrywczością wniosku, że za każdym razem zakochujemy się w innej osobie, a każde zakochanie i każdy związek to oddzielna historia. Wystarczy też choć raz w życiu doświadczyć tego stanu, by potrafić opisać go choć odrobinę mniej infantylnie niż jako emocje, magmę, małe kotki i meduzy w jednym

Książka o miłości, co stwierdzam z przykrością, bo bliskie są mi idee girl power oraz siostrzeństwa (zwłaszcza teraz, kiedy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że przez najbliższe lata, w sprawach dla nas najważniejszych, będziemy mogły liczyć wyłącznie jedna na drugą) i bardzo chętnie bym się mile zaskoczyła, to twór niekonieczny, nieśmieszny, a momentami wprost żenujący. Bardzo mnie cieszy, że autorki tak długo się znają, tak bardzo lubią i tak dobrze rozumieją. Niestety, nie przekłada się to automatycznie ani na wartość ich „eseju w dialogu”, ani na przyjemność płynącą z obcowania z nim – te bowiem pozostają znikome. 

Nie jest to wcale pozycja fajna, lekka i przyjemna, a przy okazji pożyteczna. Pomimo licznych odwołań do osobistych, intymnych wręcz doświadczeń oraz fachowej literatury, to niezgrabny zapis ślizgania się po powierzchni, wyważania otwartych drzwi albo formułowania banałów spod znaku Paolo Coelho. Jak zgodnie twierdzą autorki, jedno czy drugie umyślnie pretensjonalne sformułowanie przyprawiało je o ból zębów i mdłości. Skoro tak, przed ewentualną lekturą całości zalecam zaopatrzyć się w mocne środki znieczulające.

Olga Drenda, Małgorzata Halber

Książka o miłości

Znak literanova, 2020

Projekt „Kultura w akcji” jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

www.krakow.pl

www.ngo.krakow.pl

Aleksandra Kumala

(ur. 1995) – kulturoznawczyni, doktorantka UJ, współredaktorka tomu „In(ter)wencje. Analizy kulturoznawcze”. Niegdyś zagorzała fanka Ich Troje i „Zbuntowanego anioła”, obecnie skłania się raczej ku Glenowi Hansardowi i kinu indie (choć sentyment pozostał). Teksty o filmach i literaturze publikuje też na łamach „Dwutygodnika”, „Fabulariów” czy „Przekroju”. Pochodzi z Chrzanowa, mieszka w Krakowie, uwielbia Wrocław. Chipsom nigdy nie odmawia.