Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Kocham Cię jak Włochy („Libertyni inaczej” Piera Tondellego)

Recenzje /

Generalnie sprawa wygląda tak: Bóg o nas nie pamięta, a my mamy długi. Na przekór wszelkim znakom na niebie i ziemi, świat za chwilę się nie skończy i wierzyciele zdążą zapukać do naszych drzwi. Jeśli akurat będą święta, może zdołamy jeszcze przełamać się smutkiem, pokazując pocztówki od wujków z Dublina i Nowego Jorku z życzeniami szczęścia i zdrowia. Komornikom powiemy, że zdrowiem tymczasem się nie interesujemy, bo skończyło się wino. Na luksus polityki, proszę pana, mnie już nie stać w ogóle. Dlatego, ma się rozumieć, obowiązuje powszechny upadek i emocjonalna samoobsługa. W cenie albo kursy o proweniencji buddyjskiej, albo produkty Polmosu. Ponadto mam dziurawe buty i zostawiła mnie dziewczyna. Naprawdę nie mam czasu na szczęście, bo chciałbym się wreszcie wyspać. Stosuję sen przerywany, bo tak jest bezpieczniej, instalacje gazowe nie zawsze są szczelne. Tu w Polsce żyjemy jak w Mediolanie, tylko że w XX wieku nie zdążyliśmy napaść na sąsiadów.

Ale mamy podobną literaturę, dla przykładu, nasze sypialnie to również cmentarz marzeń, z pracą krucho, bo oszukała nas władza. Lubimy literaturę, która zachęca nas do załamywania rąk, bo czujemy wtedy, że napisano ją w naszych mieszkaniach. Jest 2012 rok, Polska, winter is coming i trudno przewietrzyć kraj, w którym temperatura za oknem nie różni się wcale od tej w pokoju. I chociaż łatwo nam wierzyć, że takie mrozy i takie lata zdarzają się tylko między Bugiem a Odrą, to okazuje się, że na przykład z Włochami łączy nas nie tylko radość po bramce Balotellego. Pier Vittorio Tondelli pisze książkę, która z powodzeniem odnalazłaby się na półce z podpisem „literatura polska”, i w dodatku pisze ją bez mała trzydzieści lat temu. Z tego Włocha to jednak kawał Polaka.

Korporacja Ha!art w ciekawej serii „Proza Obca” nie bez powodu wydaje debiutancki tom opowiadań Tondellego akurat teraz. Powtórzę: ta proza jest wybitnie polska, choć nie pojawia się w niej ani jeden warszawiak i ani jeden krakus. Altri libertini ukazali się w 1980 roku. Tondelli miał wówczas dwadzieścia pięć lat i wywołał niemały skandal. Polski wydawca przytacza nawet fragment uzasadnienia prokuratora nakazującego konfiskatę książki: Należy zakazać dystrybucji tej książki z powodu bluźnierczej i obscenicznej zawartości […], a także niepohamowanego wysypu przekleństw, co prowadzi do deprawacji i odchodzenia od katolicyzmu. Prawda, że zrobiło się nagle rodzinnie? Do zakazania dystrybucji ostatecznie nie doszło, a Tondelli nie musiał dzielić losu markiza de Sade’a. Powodem całej draki była, ma się rozumieć, rozwiązłość, obsceniczność i sugestywny opis środowiska homoseksualistów. Dla porównania, w Polsce w 1980 roku homoseksualizm nadal kojarzył się z Andrzejewskim, Gombrowiczem oraz Iwaszkiewiczem; w więzieniu Jerzy Nasierowski pisał Zbrodnię i…, wydaną dopiero w okrojonej wersji osiem lat później, a za dwa lata do księgarń miał trafić Stan płynny Grzegorza Musiała. Dodaję pro forma: przełomowe na sposób Altri libertini Lubiewo Michała Witkowskiego to rok 2004. Raz jeszcze więc możemy poczuć się spóźnieni.

Libertyni inaczej, choć określana przez autora powieścią, to sześć opowiadań – najczęściej o młodych ludziach, którzy w drugiej połowie lat 70. przeżywają pokoleniowy kryzys. Kryzys, któremu nie potrafi zaradzić żadna polityka. Młodzi ludzie są więc dziećmi nokturnu, które martwią się o kończącą się w zastraszającym tempie heroinę. Hipisowskie postulaty nie tyle się zdezaktualizowały, ile przestały być modne. Zamiast więc proklamowania wolności i buntu przeciw uwikłanym w wojnę ojcom, młode pokolenie zwróciło się w stronę prywatności. Porzucając bezpośrednią kontestację władzy, skupili się na czerpaniu tego, co zostało przez nią wykluczone. Ulice włoskich miast przypominają te znane z książek Pynchona, a bohaterowie po deklaracji dozgonnej miłości znikają zupełnie tak, jak gdyby opowieść nie przewidywała już dla nich miejsca. Noce zapadają po to, by postacie Tondellego obudziły się i do rana błądziły po zadymionych barach, melinach, zaułkach, parkach i szaletach. Heroinistyczne tripy czule układają ich do snu, przynajmniej chwilowo obdarzając szczęściem i spokojem. Przenosząc się na marginesy, pozornie uniknęli czujnego spojrzenia władzy. Ich życie, choć uszkodzone, jest na genetowski sposób piękne. Tondellego z Genetem skojarzyć można sprawnie, bo pełno tu gangów, drobnych przestępstw, kradzieży i zła, tak przecież ukochanych przez autora Dziennika złodzieja.

Krzyk, apatię i niemoc bohaterów uświęca kamp, który z nocnego picia wódki, paraliżującego mrozu czy parkowego mordobicia czyni trudny, ale jednak estetyczny sposób na życie. W myśl zasady: wybijemy w swoim domu szyby, ale co z tego, skoro potem całą noc będziemy się kochać przy otwartym oknie, Tondelli upiększa i rehabilituje życie na marginesie. Ludzi, którym władza odmawia szczęścia i uwagi, autor Libertynów inaczej koloruje najcieplejszymi barwami: Benny, której jasnoróżowy rower w fioletowe kwiatuszki ma przywiązany do siodełka cały zestaw apaszek, wstążek w technikolorze, jaskrawych, ażurowych ozdób, które, kiedy przyśpiesza, unoszą się jak ogon; nasze też są piękne, przecież poświęciłyśmy trzy miesiące, żeby je wylakierować i wyrychtować, również rower Sylwii, który ze zwykłego Solexa przeobraził się w urokliwą Graziellę.

Swoich pokracznych i nieszczęśliwych bohaterów przywiązuje do absurdalnie wrogiego świata. Włoska homofobia lat osiemdziesiątych dosięga ich w mniejszym stopniu, niż moglibyśmy tego oczekiwać. U Tondellego świat w ogóle jest brudny i niebezpieczny, jakby gotowy na przyjście plagi, która go wreszcie pochłonie. Plagi czy choroby, o której w Libertynach inaczej nie ma ani wzmianki, a która w 1991 roku zakończy życie Tondellego. Aż przypomina się cytat z Lubiewa: W latach osiemdziesiątych to tu się działo! Nikt nie wiedział o AIDS, wszyscy go sobie ochoczo przekazywali.

Obok narkotyków i alkoholowego upodlenia o pierwszeństwo w dyskursie walczy miłość. Miłość, dla której bohaterowie włoskiego pisarza gotowi są poświęcić swoje życie. Szarpane i darte na strzępy żywoty postaci znajdują w miłości sposób na doznanie prawdziwych, bo niedosiężnych uczuć. Rozwiązłość seksualna i obsceniczność idzie tu w parze z niemalże liryczną konstatacją takiego stanu rzeczy. Oto bowiem ci, którzy uprawiają seks w parkowym szalecie za działkę heroiny, chwilę potem zakochują się w pięknym młodzieńcu, któremu mówi się: jedź, gdzie chcesz, w burzę, w trzęsienie ziemi, nawet w oberwanie chmury, wystarczy, że jesteś blisko, w stronę słońca czy w stronę deszczu, jedźmy, kochany. Tondelli nie parodiuje miłości, jest raczej jej najwierniejszym wyznawcą. Świadom jej natury, potrafi obnażyć urokliwą naiwność, jak i – ryzykownie ujmując – dewastującą inercyjność. […] Nasze życie we dwoje sprawia, że ubożeję, mówi narrator. Libertyni inaczej to forma studium tej pokracznej miłości w świecie, który jej nie chce. O kryzysie w związku pisze: Już nie walczymy, stoimy naprzeciwko siebie, bez słów liżemy rany, ja nie mam odwagi podnieść wzroku, dociera do mnie, że jestem gorszy niż bluszcz, gdzie zaatakuję, tam umieram. Tak Tondelli pisze o relacji dwóch mężczyzn, którzy tylko miłością próbowali wypełnić całe życie, a które okazało się bezdennie pojemne, złośliwie i bezlitośnie odsłaniające coraz to większe wyrwy i szczeliny w ich wymęczonym, pięknym pałacu. Pisze Tondelli: miłość niepewna, posiniaczona, ze spuchniętymi twarzami, podbitymi oczami, połamanymi kośćmi, bez muzyki, ale tak jest dobrze, tak jest lepiej, tak jest cudownie.

Zatem kochajmy się, mówi Tondelli, kochajmy się mimo wszechogarniającej biedy. Włochy lat 70. nie przerażają tylko dlatego, że wydają się podejrzanie polskie. Bieda, ubóstwo, brud, smród zalegające w życiu tych bohaterów to obrazy dobrze nam znane już od realizmu, a dziś eksponowane przez choćby Kuczoka, Masłowską czy Witkowskiego. I te jakże nasze powiedzonka, te znajomo brzmiące frazy, u Tondellego zamienione na: przeżyć w tym burdelu, który nazywa się Włochy, albo: zadajesz sobie pytanie, jak ludzie dają radę tu żyć, i wieczorem, kiedy z balkonu patrzysz na księżyc i gwiazdy, dochodzi do ciebie, że cena jest naprawdę wysoka, i że wszystko sprowadza się do rezygnacji z pragnień i zastąpienia ich jakimiś zamiennikami, i że to prawda, im dłużej się żyje, tym bardziej jest się zmuszonym do kastracji. Smutno w tych Włoszech i wcale nie gorąco, przeciwnie, mroźnie i zimno, pada nawet śnieg i bohaterom zdarza się nie wychodzić z domu. […] Śmiej się, śmiej się z tego, my, no jasne, jesteśmy jak wielkie, wspaniałe plemię, mówi do zrozpaczonego życiem bohatera narrator. Włochy Tondellego to kraj, w którym jakoś się próbuje, walczy, cierpi. A jednak, nadal mało w tym polityki. Gdzieś tam pojawiają się nawiązania do historii, że władza nie ta, policja brutalna, a studenci uniwersytetu w Bolonii stawiają opór, ale jednak pierwszeństwo w dziele Włocha mają „lokalne sprawy”, jak miłość do osoby, która za chwilę odejdzie, jak życie, które niemiłosiernie zostawia nas w tyle. Politykę znajdujemy tu tylko na odległym planie; myślimy o niej dlatego, że wydaje się nieobecna. Witryny sklepowe mamią pięknem luksusowych towarów, ale bohaterowie Libertynów inaczej mogą jedynie przyklejać do szyb umazane brudem ręce. I całość – zwłaszcza po Witkowskim – wydaje się łudząco znajoma. Jakby to był nie Mediolan, nie Bolonia, ale Warszawa i Wrocław. Po prawdzie, heroina w Polsce wyszła już z mody, a nazwę „Posto Ristoro” noszą u nas wykwintne restauracje, a nie dworcowe bary, ale gdyby podmienić nazewnictwo, a Giusego i Salvina zastąpić Andrzejem i Bogdanem, nie rozpoznalibyśmy włoskiego temperamentu. Bo ten temperament u Tondellego przygasł, pobladł, zmarzł.

Być może powinniśmy być trochę zazdrośni, bo Włosi swoją biedę w nietolerancyjnym kraju klepali już w 1980 roku. Ale czytanie tej książki dopiero po trzydziestu latach od pierwszego druku wydaje się jeszcze bardziej właściwe. W Libertynach inaczej od pierwszego opowiadania jest wielokulturowo, tak, jakby żadna wojna nigdy nie miała miejsca, a kwestia pochodzenia była zupełnie niezobowiązująca. Bo wszędzie Hiszpanie, Marokańczycy, Grecy, Holendrzy, Anglicy, którzy spotykają się, kłócą o feminizm i sztukę, uprawiają w pośpiechu seks, by za chwilę się pożegnać: mam jednak wrażenie, że tak naprawdę żegnamy się z naszą młodością i machając, patrzymy jak nieubłaganie oddala się od nas i znika na horyzoncie, napisze Tondelli. Czytając o bolońskich studentach, myślałem, że oglądam zdjęcia znajomych z Erasmusa. Przez chwilę nawet oczekiwałem, że bohaterowie zaczną ustawiać się do tuzina grupowych zdjęć na tle zabytków albo zapraszać na wielokulturowe kolacje, na których jednak u Tondellego pierogów zabraknie, bo Polacy w tym czasie byli zajęci przygotowaniami do obalenia komunizmu. Ale gdzieś w tej pozornej śliskości, w tych krótkich i łatwopalnych relacjach, w tym życiu bez sensu i wyniszczającej nocy, Tondelli znajduje miejsce i czas, by napisać zdanie: Na mojej ziemi, po prostu to, czym jestem, pomoże mi przeżyć. I ja już wtedy wiem, gdzie jestem.

___

Pier Vittorio Tondelli

Libertyni inaczej

Tłumaczenie: M. Bednarczyk, M. Biszko, A. Duc i inni

Korporacja Ha!art, 2012

Liczba stron: 188

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.