Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Katarzyna Michalczak, „Klub snów” (fragment)

Nowości wydawnicze /

Bad command or file name

Miałam dziewięć lat i byłam bardzo dobra, taka jak należy. Kochałam Boga, chodziłam do kościoła i jeśli popełniłam jakiś grzech, od razu się z niego spowiadałam. W szkole miałam same piątki, a jeśli dostałam z czegoś czwórkę, to wieczorem modliłam się długo i prosiłam Boga, żeby dał mi jeszcze jedną szansę.

Nigdy nikogo nie biłam. Byłam dobra i posłuszna Bogu i ludziom, którzy dbali o mnie i o to, bym dotarła do królestwa niebieskiego.

Na pierwszą komunię dostałam kuchenkę dla lalek. Była piękna. Cała z metalu, jak prawdziwa. Zabudowa do kuchni ze zlewem i z piecykiem. Wierzchy szafek żółte, a ich obramowania pomarańczowe. Miała też uchwyty w kolorze złotym. W dolnych szafkach miejsce na kaszę i mąkę, w górnych – na malutkie lalczyne filiżanki. Przy zlewie był kran, całkiem maciupeńki, z którego mogła lać się woda, jeśli uzupełniło się zbiorniczek w szafce pod zlewem. W tej szafce było też miejsce na kosz na śmieci, który zamierzałam zrobić z naparstka; babcia miała mi go oddać, gdy tylko przestanie jej być potrzebny.

Odkąd dostałam tę kuchenkę, bawiłam się nią cały czas. Czasem mi się nudziło i sięgałam po książkę, ale po chwili czytania już się powstrzymywałam i przepraszałam Boga, że nie doceniałam prezentu. Czasem słyszałam stukanie Wiktorii, przepraszałam Boga, zostawiałam kuchenkę i biegłam do niej. Krzyczałam do mamy:

– Idę do Wiktorii się pobawić!

Trzaskałam drzwiami, ale niechcący, i od razu wracałam, żeby zamknąć je tak jak należy: cicho.

Mieszkanie Wiktorii, tak jak nasze, mieściło się na pierwszym piętrze w tej samej klatce, naprzeciwko; nasze pokoje przylegały do siebie, dzieliła je tylko ściana. Okna pokoju mojego i Wiktorii były tak blisko, że można było przeciągnąć pomiędzy nimi sznurek i wieszać na nim listy, które byśmy do siebie pisały, ale kiedy podzieliłam się tym pomysłem z Wiktorią, powiedziała:

– Po co?

Kiedy była ładna pogoda i obie siedziałyśmy w domu, wyglądałyśmy każda przez swoje okno, żeby porozmawiać, ale wtedy moja mama krzyczała z kuchni:

– Małgosiu, złaź z tego okna!

Jak ona to widziała? Z pierwszego piętra, czy można się zabić?

Moja mama rzadko bywała w kuchni, bo często miała dyżury. Obiady zazwyczaj gotowała nam babcia. Przyjeżdżała do nas z Radomia co kilka miesięcy na dwa, trzy tygodnie; każdego dnia gotowała mielone i schabowe, więcej, niżbyśmy dali radę zjeść, i to, co zostało, zamrażała. Kiedy wyjeżdżała, mama mogła je odgrzać na szybko. Jedzenie babci było pyszne, ale mama robiła najlepszą pomidorową. Pewnego razu powiedziała:

– A ty, Wiktoria, nie masz dzisiaj obiadu? Chodź do nas.

Wiktorii bardzo smakowało, poprosiła nawet o dokładkę. Ale kiedy wyszła, mama powiedziała:

– Przecież nie będziemy jej żywić, co to, bar mleczny publicznego użytku?

Od tej pory to ja chodziłam do Wiktorii. Czyli codziennie po szkole.

Wiktoria zawsze była sama w domu. Albo z siostrą, czyli też sama.

Rodzice Wiktorii po południu sprzedawali na bazarze. Jej mama była pielęgniarką; zaraz po pracy przebierała się z białego kitla w granatowy dres z paskami po bokach, wychodziła przed szpital w beżowych kapciach, bo szybciej. Na parkingu czekał już na nią tata Wiktorii, otwierał od środka drzwi fiata, zapalali oboje po papierosie i ruszali na bazar. Na tylnym siedzeniu piętrzyły się ciuchy, mama Wiktorii przygniatała je ręką, żeby pan Krzysiek mógł cofać.

Wiktoria i Ania, jej dwa lata starsza siostra, umiały same usmażyć frytki. Dlatego codziennie jadły je na obiad. Nie rozmawiały ze sobą, ale każda świetnie wiedziała, co robić. Wiktoria obierała ziemniaki, bo była młodsza. Ania kroiła je i wrzucała do frytkownicy. Czasami, bardzo rzadko, odzywały się do siebie:

– Jak ty to obrałaś! – mówiła Ania.

– Głupia jesteś! – krzyczała Wiktoria i gryzła Anię w rękę.

Miska z pokrojonymi ziemniakami zsuwała się na skraj blatu, a pracująca frytkownica z napiętym kablem chybotała się pod ścianą.

– Sama jesteś głupia! Świnia najgorsza! – odpowiadała Ania i waliła Wiktorię pięścią po głowie, popychała na stół, niewielki stół w brązowy wzorek, wszyscy w klatce takie mieli; przy nim co rano rodzina jadła na raty, bo naraz się nie mieścili: najpierw tata z Wiktorią, potem mama z Anią. Wiktoria kopała Anię w kostkę i upadała pod stół, puszczała firankę, która wisiała nadal; tylko w jednym miejscu urywała się żabka. Ania krzyczała „aua!” i podnosiła nad głowę rozgrzaną od oleju drewnianą łyżkę.

Nigdy się nie poparzyły, choć wolałam nie mówić mamie. Czy czuła zapach oleju, który unosił się na całej klatce?

Kiedyś Wiktoria powiedziała do mnie:

– Pomogłabyś mi obierać.

Odpowiedziałam:

– Nie umiem.

– Spółczucia.

Wiktoria wróciła do obierania.

Ale przecież należała mi się dokładnie trzecia część porcji, bo tak było sprawiedliwie, tego chciałby Bóg; więc Ania nakładała nam wszystkim po równo, ja zjadałam pierwsza i chciałam więcej, Wiktoria obierała więcej i Ania kroiła więcej, i jadłyśmy kolejną porcję.

Oprócz frytek uwielbiałam jeść u nich kiełbasę śląską. Kilka plasterków na chlebie z masłem dawała mi babcia Ani, kiedy przyjeżdżała na parę dni z Zabrza. Przyjeżdżała raz na miesiąc, gdy rodzice Ani i Wiktorii jechali po towar pod granicę niemiecką, żeby Wiktoria i Ania nie musiały spać same. Babcia Ani razem z mężem siedzieli w dużym pokoju i oglądali telewizję: pilnowali dziewczynek.

Ania i Wiktoria miały osobne babcie, chociaż miały wspólnych rodziców. Babcia Helena z Zabrza mówiła, że jest babcią Ani. Babcia Bronia ze wsi, z Brzuchani, zapraszała do siebie tylko Wiktorię. Była mamą ich taty, a tata bardziej kochał Wiktorię.

Tata kupował Wiktorii czasopismo „Ty” z zadaniami, które były dla niej za trudne; ja rozwiązywałam je za nią. Mnie mama kupowała czasopismo „My”, żeby mieć chwilę spokoju. Uwielbiałam dział Nie do wiary!, w którym opisywano zjawiska paranormalne. Nie mogłam się doczekać, kiedy sama będę mieć jedenaście lat, jak bohaterki artykułu, które za pomocą wzroku umiały podnosić ze stołu łyżeczki do kawy i zginać je wpół. Wiktoria nie wiedziała, co to znaczy „paranormalne”, i nie interesowało jej to. Kiedyś powiedziałam jej, że powinna rozwiązywać zadania z czasopisma „Ja”, które było dla malutkich dzieci – zamachnęła się na mnie, ale uciekłam. Trzasnęłam drzwiami jej mieszkania, dobrze, że one nigdy nie zamykają na zamek, i dobrze, że babcia była w kuchni.

– Babciu, to ja, otwieraj, szybko, proszę! – krzyknęłam.

Natychmiast otworzyła mi zasuwkę.

Z Anią nigdy się nie biłam. Przychodziłam do niej czasem, kiedy pokłóciłam się z Wiktorią, do jej pokoju z białymi mebelkami. Siedziała tam zazwyczaj, czytając książkę. Dziewczyny miały osobne pokoje, po dwóch stronach mieszkania; bo przecież by się pozabijały, mówiła ich mama. Pokój Ani był po tej samej stronie co kuchnia, jego okna z błękitnymi zasłonkami z falbanką wychodziły na lasek, tak samo jak okna pokoju mojego taty, w którym całe popołudnia i wieczory, aż do nocy, uczył się do specjalizacji. To Ania poleciła mi komiksy o Kajku i Kokoszu i Anię z Zielonego Wzgórza. Chyba niedługo będzie miała okres. Kiedyś w tajemnicy pokazała mi na dłoni miejsce po znamieniu, które sama wydrapała. Palcami: raz wskazującym, raz środkowym. Zajęło jej to kilka dni i już.

– Czemu to zrobiłaś? – spytałam, bo mama mówiła mi, że od takich rzeczy można dostać raka. Poza tym przecież Bóg to widział i na pewno nie był zadowolony. Dał nam coś, a my się miałyśmy tego wyrzekać? Nawet taki mały pieprzyk był Bożym stworzeniem i darem.

– Bo mi się nie podobało.