Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Kanibalizm Nicka Cave’a („20 000 dni na Ziemi”)

Artykuły /

Chciałoby się niekiedy być kanibalem – nie tyle gwoli przyjemności pożarcia kogoś, ile raczej zwymiotowania go − napisał niegdyś Emil Cioran. Do takiego właśnie upodobania przyznaje się Nick Cave, który dokonuje aktu kanibalizmu na wszystkim, co może przynieść mu inspirację, przeżuwając i wypluwając to w przetworzonej, potwornej formie, ukrytej pod niewinną postacią utworu. Świadectwo tego zainteresowania możemy znaleźć w 20 000 dni na Ziemi, dokumencie na temat australijskiego pisarza i muzyka. Film zadebiutował w Stanach Zjednoczonych 20 stycznia, w Polsce miał premierę niedawno − 31 października, a więc podróż na Jakże Daleki Wschód, do naszych kin, zajęła mu sporą chwilę. Sorry, taki mamy klimat.

 

Dwie twarze Nicka Cave’a

Dokument wyreżyserowany został przez Jane Pollard oraz Iaina Forsytha, i tu już na wstępie uwaga: pod względem reżyserii jest to moim zdaniem arcydzieło. Tym bardziej, że 20 000 dni na Ziemi nie jest dokumentem sensu stricto − przedstawia oczywiście fakty z życia australijskiego muzyka, ale w formie fabularyzowanej. Ten sposób narracji sprawia, że traktujemy Nicka Cave’a jak postać z jednej z jego piosenek − pomimo że artysta jest w tej opowieści narratorem, mamy wrażenie, że opowiada o zupełnie innej osobie, która jest jego demonicznym alter ego.

Nie wszystko w tym filmie jest realne. Samo założenie, które stało się podstawą scenariusza − czyli przedstawienie dwudziestotysięcznego dnia z życia pisarza − podkreśla fabularny charakter dokumentu. Nick Cave wstaje rano, długo pisze, po czym opuszcza dom. Rozmawia ze swoimi znajomymi (między innymi z Rayem Winstone’em, Blixą Bargeldem i Kylie Minogue), którzy, niczym duchy, pojawiają się i znikają z jego samochodu podczas jazdy przez Brighton. Odwiedza znanego psychoanalityka Dariana Leadera. Je lunch z Warrenem Ellisem. Spędza sporo czasu w archiwum, w którym z bliżej nieokreślonego powodu przetrzymywane są różne rzeczy, posiadające dla Nicka znaczenie sentymentalne. Wieczorem ogląda Scarface ze swoimi synami.

Wszystkie te wyreżyserowane sceny są jednak jedynie pretekstem, żeby opowiedzieć o życiu muzyka i jego niesamowitej pasji tworzenia. Zwłaszcza że pomiędzy fikcyjne sceny wplecione zostały występy Cave’a i jego zespołu − które, nawet jeżeli przygotowane zostały na potrzebę dokumentu, wyrażają autentyczność doświadczenia, jakim dla australijskiego poety jest muzyka.

Kamera podąża za artystą, dając nam szansę obserwowania go w czasie jego codziennej rutyny, ale para reżyserów chce pokazać nam coś więcej, zajrzeć w duszę kanibala i podejrzeć go w jego naturalnym środowisku, żeby uchwycić moment, w którym zamienia się w drapieżnika. Stąd też 20 000 dni na Ziemi nie jest filmem, który zainteresuje jedynie fanów Australijczyka; jest opowieścią o momencie przeistoczenia żywego doświadczenia w dzieło artystyczne.

 

Kanibal zwabia nas w pułapkę

Stwierdzenie, że Nick Cave zarówno w swoich powieściach, wierszach, jak i tekstach piosenek stwarza jeden, zupełnie odrębny świat przedstawiony, nie będzie szczególnie odkrywcze. Do chęci jego stworzenia przyznaje się zresztą w 20 000 dni na Ziemi sam artysta. Tym, co niesamowite w jego twórczości, jest spójność poetyckiej wizji, która wymyka się jednoznacznemu opisowi. Słuchając piosenek Cave’a mamy przeczucie, że obrazy, podsuwane przez jego utwory, musimy wpisać w kontekst tego samego, wyobrażonego uniwersum. Wśród brutalności, okrucieństwa, brzydoty i swoistej matowości świata, których dotykamy w tekstach Australijczyka, próbujemy odnaleźć piękno i dobro. Zupełnie jakbyśmy byli zobowiązani do „wiary w nadzieję”, do przekonania, że nawet w tak pokręconym i mrocznym świecie muszą one przetrwać. Bóg bowiem nie martwi się o to, co dobre i piękne, jest raczej kimś, kto nieustannie liczy i waży dobre oraz złe uczynki. Musimy go wyręczyć.

Czy w tym świecie możemy jednak odnaleźć coś szlachetnego? Czy bohater The Mercy Seat poprzez śmierć znajdzie wyzwolenie od ciężaru prawdy o własnym losie? Czy śmierć Henry’ego Lee nie złamie serca jego ukochanej, która czeka na niego w odległej, szczęśliwej i zielonej krainie? Dwoje ukochanych z piosenki Are You the One That I’ve Been Waiting For? spogląda przez okno, obserwując, jak „świat idzie na wojnę” − czy ich miłość okaże się prawdziwa i będą mogli pozostać w bezpiecznym miejscu, pozostawiając rzeczywistość na zewnątrz jej własnemu biegowi? Czy Bee z Jubilee Street będzie w stanie się zmienić i zacząć nowe życie, skoro straciła wszystko, co posiadała, nawet meble? Pytania można mnożyć i jest ich przynajmniej tyle, ile utworów Cave’a; każdy przeżywa jego piosenki na swój własny sposób i z pewnością sformułowałby je inaczej niż ja.

Jednak wszystkich nas, jako słuchaczy i czytelników australijskiego pisarza i muzyka, łączy być może pewien niepokój o stałość piękna i dobra. Skąd bowiem pewność, że nie zagubimy się w świecie, który prezentuje nam Cave, że nie dotrzemy tam, gdzie potworni ludzie zabiorą nam wszystko, co mamy, tak jak to dzieje się w opowieściach z płyty The Murder Ballads? W tych balladach wszystko, co piękne, musi umrzeć, a dobro zawsze może zostać nam odebrane przez psychopatycznego mordercę, który przyjdzie po naszą rodzinę, kiedy nas nie będzie w domu.

Utwory autora King Ink wrzucają nas w szalony świat powstały w umyśle artysty, jednocześnie pozostawiając pewne niedopowiedzenie, które tworzy przestrzeń dla naszych emocji − kanibal jest sprytny i najwyraźniej chce zwabić nas w pułapkę. Być może nie odnajdziemy nic szlachetnego w rzeczywistości, którą nam prezentuje, ale czy znajdziemy to w swojej własnej duszy? Kiedy obserwujemy Nicka Cave’a rozmawiającego z ludźmi, jedzącego, pracującego bądź jadącego samochodem, mamy jednocześnie poczucie, że za fasadą tych wydarzeń kryje się coś więcej, coś, co chcieli uchwycić reżyserowie. Być może samo życie wewnętrzne bohatera filmu? Doświadczenie obecności tego „wnętrza”, w którym kryje się kanibal, jest możliwe nie tylko dzięki scenariuszowi, ale i wyjątkowym zdjęciom oraz muzyce zespołu The Bad Seeds, która nawet do sceny powszedniej konwersacji przy posiłku wprowadza element niepokoju.

 

Czego prawdopodobnie nie wie Paulo Coelho, a o czym dobrze wie Nick Cave

Nick Cave z 20 000 dni na Ziemi jest facetem, który przekroczył już wiek średni, od wielu lat jest w stałym związku, wychowuje dwójkę synów, ma ustalony plan dnia i podchodzi do muzyki bardzo profesjonalnie. W niektórych scenach wydaje się być lekko zestresowany obecnością kamery, niezwykle wyważony w sądach na temat własnego artystycznego życia, a nawet sentymentalny, kiedy wspomina fakty ze swojej biografii. W niczym nie przypomina „szalonego” berlińskiego Nicka Cave’a, który w narkotycznym amoku spłodził And the Ass Saw the Angel. A jednak kanibalistyczne, demoniczne alter ego Nicka, które odpowiada za świat stworzony w jego utworach, wciąż wydaje się być obecne w filmie. Ucieleśnia się wszędzie tam, gdzie myśli i dzieła Cave’a stają się realne w swojej przedstawionej formie – w ten sposób też możemy odkryć ich piękno. Jeśli przyjmiemy nietzscheańską wizję człowieka jako inspirację do rozważań nad zjawiskiem przeistoczenia artysty prezentującego swoje dzieła, moglibyśmy się pokusić o stwierdzenie, że na to, co w człowieku piękne, składają się pasje i impulsy, które mogą zaistnieć tylko w zwierzęcej niemal bezpośredniości − poza „kajdanami” norm społecznych. Wzrusza nas przecież przymilność kota, który, wykastrowany, leży nam na kolanach i oczekuje głaskania, ale jego prawdziwe, naturalne piękno dostrzec możemy tylko i wyłącznie w momencie, kiedy jest wolny, wdrapuje się na drzewa i poluje, nie mając z ludzkością nic wspólnego. Podobnie jest z autorem Śmierci Bunny’ego Munro − jego piękno dostrzegamy dopiero, gdy uzewnętrznia swoją pasję. Zanim zobaczymy go na scenie, zaprasza, żebyśmy wzięli udział w koncercie, gładzi nas lewą ręką przymilnie, a za plecami chowa prawą dłoń, ubrudzoną krwią ofiar. Tam bowiem, na scenie, dokonuje się transformacja, która jest w zasadzie myślą przewodnią całego dokumentu.

Nick Cave jako narrator w filmie bardzo akcentuje moment, w którym, jego zdaniem, dzieło artysty staje się piękne. W 20 000 dni na Ziemi podejmuje ten temat wprost, stwierdzając, że słowa, które napisał przez lata, są dla niego jedynie woalem, powierzchnią, pod którą kryją się ważne prawdy. Uważa, że prawdziwe dzieło artystyczne ma stworzyć przestrzeń, w której mogą one się zrealizować, żeby zakwestionować to, w co wierzymy i to, kim jesteśmy. Ta przestrzeń, gdzie wyobraźnia i rzeczywistość spotykają się, jest dla niego miejscem, gdzie miłość, smutek i szczęście mogą prawdziwie zaistnieć. Kanibal, którego tak bardzo się baliśmy, gdy zwabiał nas w swoją pułapkę, okazuje się być pariasem, wykonującym „nieczyste” czynności, pokazującym nam zło i okrucieństwo, żeby ujawnić szlachetność w nas samych.