Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Już nigdy nie będzie takich gifów. O internecie przełomu wieków (Popteksty)

Artykuły /

W 2000 roku miałem trzynaście lat, posiadałem konto mailowe dul2000@poczta.onet.pl współdzielone z siostrą i odruch warunkowy pozwalający zerwać połączenie z internetem kilka sekund przed upływem kolejnego impulsu telefonicznego (co dźwiękiem imitującym pędzący samochód obwieszczał program komputerowy Bankrut).

Dla nas, przedstawicieli pierwszego pokolenia cyfrowych native’ów, którzy dorastali równolegle z polskim internetem (pisanym wtedy jeszcze wielką literą), estetyka sieci stała się estetyką dzieciństwa i tkwi w naszych wspomnieniach w sposób nie mniej intensywny niż inne ikony początku XXI wieku – Pokemony, Mroczne widmo, Chłopaki Nie Płaczą, Inwazja Mocy czy pierwsze lata MTV Polska. Internet wkradał się w naszą codzienność zupełnie naturalnie (w akompaniamencie popiskujących modemów) i szybko stał się ważnym elementem zbiorowej wyobraźni.

Modem i Bankrut – nieodłączny zestaw młodego internauty na początku XXI wieku.

Początek XXI wieku był pod wieloma względami rewolucyjny dla tego procesu – to właśnie wtedy w cyfrowej przestrzeni sprzęgły się ze sobą liczne pola kultury: pop, akademia, polityka, technologia, lajfstajl. Przenieśliśmy do sieci niemal wszystkie sfery naszego życia i spojrzeliśmy na nie poprzez interfejsy przeglądarek internetowych – estetyka internetu stała się filtrem, który nałożyliśmy na świat i samych siebie. Dlatego dzisiaj, kiedy przed moimi oczami pojawia się gif z epoki pluskwy milenijnej, czuję przede wszystkim nostalgię. Jest ona jednak podszyta pewną dozą politowania i towarzyszy jej uniwersalne pytanie o to, co stoi za wizualnym słownikiem, jakiego używaliśmy do rozumienia świata na przełomie wieków i przede wszystkim: czy naprawdę mieliśmy wtedy tak okropny gust?

Aby zrozumieć, co decydowało o wyglądzie internetu w okolicach 2000 roku, próbuję zdefiniować moment, w którym jego dotychczasowy design przestał mieć sens. Mocnym kandydatem wydaje się data 9 lutego 2009 – dzień debiutu Facebookowego przycisku „like”. Oczywiście sieć www z czasów mojej adolescencji zestarzała się dużo wcześniej, ale sukces interaktywnej ikony kciuka blisko dziesięć lat później definitywnie przypieczętował koniec pewnej epoki. „Like button” jest być może z socjologicznego punktu widzenia jednym z najistotniejszych konceptów w historii internetu. To genialny w swojej prostocie inżynieryjny majstersztyk, który legł u podstaw nie tylko nowego modelu dystrybucji treści w cyfrowym świecie, ale nieoczekiwanie dla swojego wynalazcy zmienił ludzką kondycję na poziomie społecznym i indywidualnym. „Like” nie wpłynął być może na losy świata tak spektakularnie jak bomba atomowa, ale dla internetu i ludzkiej duszy jest podobnie rewolucyjnym wynalazkiem. Odkąd mamy lajka, mamy też dojrzały internet i wzorce ludzkich zachowań zrodzone w sieci. Wszystko, co działo się wcześniej, to walka technologii z ograniczeniami naszych kognitywnych możliwości.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku internet na wielu różnych poziomach starał się kopiować świat materialny. W swoim larwalnym stadium nie był zdolny wygrzebać się z mimetycznej zależności wobec realu. Rodziło to liczne, żenujące z perspektywy czasu koncepty, takie jak chociażby netykieta – młodsza siostra etykiety, stanowiąca naiwną próbę ucywilizowania jednostki za pomocą społecznej presji dobrego wychowania (zawiodła zresztą dokładnie tak samo, jak groteskowo potrafi zawodzić zbyt poważnie traktowany savoir-vivre). Podobna potrzeba naśladownictwa dominowała również w sferze wizualnej stron internetowych. Design koncentrował się z jednej strony na odzwierciedlaniu fenomenów świata realnego, z drugiej zaś na pielęgnowaniu granicy pomiędzy tym, co cyfrowe (wtedy mówiliśmy raczej „wirtualne”), a tym, co przynależy do „prawdziwego” świata. Mieliśmy do czynienia z estetyką imitacji, która miała sens jedynie w obliczu twardego rozróżnienia tych dwóch rzeczywistości. Ikony naśladujące urządzenia niczym szczegółowe ryciny, tła imitujące notatniki kołowe lub nadszarpnięty papier w kratkę, płatki śniegu przysypujące dokumenty HTML w zimowych miesiącach… Chociaż interfejsy graficzne upowszechniły się w Polsce już w połowie lat dziewięćdziesiątych, głównie za sprawą Windowsa 3.1, u progu nowego tysiąclecia przeżywały barokową eksplozję – zachłysnęliśmy się nimi, zaprzęgliśmy je do mimetycznej harówy na rozgrzanych do białości kartach graficznych i wielkich jak pudła monitorach, szeptaliśmy do nich: zróbcie wszystko, żebyśmy w świecie bitów czuli się jak u siebie.

Zestaw ikon w menu strony ups.com, rok 2000 (https://web.archive.org/web/20000302015010/http://www.ups.com/).

Internet operował metaforą, bo nie posiadał własnego języka. Poruszaliśmy się w nim SURFUJĄC, a popularne portale budowały dla nas swoimi usługami swojsko brzmiącą topografię: Interia zapraszała do „Miasta WWW”, oferując amatorskie plany hostingowe wezwaniem „Wprowadź się”. Nie było w tamtych czasach szaleństwem brnięcie w ten zuchwały copywriting – w metaforze cyberprzestrzeni zamknięto więc całą komunikację z użytkownikiem, zachęcając do klikania w zakładki takie jak „aleja koderów” czy „plac webmasterów”. Wirtualna Polska i o2.pl umożliwiały z kolei zawieranie nowych znajomości w swoich „kawiarenkach”, mimo iż powszechnie zrozumiałym określeniem był już wtedy chat, bez którego nie mógł zresztą funkcjonować żaden liczący się portal. Stawkę najbardziej popularnych „ficzerów” stron www otwierały księgi gości i kartki internetowe – a zatem kopie materialnych artefaktów, które w cyfrowym świecie działały w zasadzie identycznie jak ich namacalne pierwowzory.

 

Kolonizowaliśmy nieznaną przestrzeń internetu przy pomocy pojęć, które były nam bliskie i powszechnie zrozumiałe. Ta oparta na metaforze narracja to ważny element sukcesu technologii cyfrowych – bez niej nie bylibyśmy w stanie tak szybko posiąść dość hermetycznej, technicznej wiedzy, jaka leży u podstaw sieci www. To zresztą jedyna skuteczna do dziś metoda myślenia i mówienia o internecie – wciąż sięgamy po metaforę – ale wiele się także zmieniło. Internet, dojrzewając, wytworzył własną terminologię, a następnie przerył słowniki naszej codzienności (znów: „lajkowanie”, które nie jest przecież tym samym co „aprobata” lub „polubienie”). Wraz z upływem czasu wykreował też unikatowe modele ludzkiej komunikacji oraz koncepty natywnie cyfrowe, z których korzystamy intuicyjnie, bez potrzeby dodatkowej parafrazy, ponieważ są one tak samo ludzkie jak inne społeczne i biologiczne zjawiska. Web design z kolei przestał koncentrować się na naśladownictwie – zyskał pełną niezależność i wytworzył własne wzorce – tak samo jak istnieją czytelne konwencje projektowania samochodów, ubrań i innych materialnych fenomenów, tak też istnieje współcześnie konwencja projektowania internetu i cały przemysł skupiony wokół niej.

Ciężko z perspektywy czasu jednoznacznie stwierdzić, czy dwadzieścia lat temu wkraczaliśmy już na tę ścieżkę profesjonalizacji. Wśród największych graczy (kilku wiodących portali i coraz liczniej powstających witryn komercyjnych) istniała zauważalna schematyczność, wynikała jednak ona w dużym stopniu z ram technologicznych, w jakich zamykał nas Internet Explorer 4 oraz możliwości ówczesnych technologii webowych i ograniczona przepustowość łączy.

Developerzy tamtych czasów, powszechnie nazywani webmasterami i pełniący najczęściej funkcję zarówno koderów, jak i projektantów (nikomu jeszcze wtedy nie śniło się o ekspertach UX/UI), najczęściej decydowali się na budowanie layoutów stron przy pomocy HTML-owych tabel i zagnieżdżonych ramek. Kluczowe elementy HTML-a pozostawiano niemal nietknięte, a zatem odnośniki i punktowane listy zyskiwały generyczny, nieco techniczny wygląd o strukturze zbliżonej do łamu tradycyjnej gazety.

W 2000 roku internet wciąż był drogą przyjemnością, którą dozowaliśmy sobie, skrupulatnie monitorując naliczane impulsy telefoniczne, a transfer danych odbywał się najczęściej z charakterystyczną dla modemów telefonicznych prędkością 56,6 kbit/s. Oznaczało to, że wyświetlenie pliku graficznego o wielkości 1 megabajta trwało blisko 2,5 minuty i generowało odczuwalne koszty. Dlatego większość komercyjnych stron www na przełomie wieków miała wyraźnie tekstowy charakter. Nie było mowy o atrakcyjnej typografii – to znów efekt technologicznych ograniczeń – choć od 1998 roku, wraz z premierą specyfikacji CSS2, teoretycznie istniała możliwość pobierania dowolnego fonta ze strony www, w praktyce dominowały wciąż Windowsowe kroje systemowe, w tym cieszący się złą sławą Comic Sans.

Tak wyglądał internetowy krajobraz dużych portali informacyjnych. O najbardziej charakterystycznych trendach decydowali jednak amatorzy, którzy u progu nowego tysiąclecia coraz śmielej zaznaczali swoją obecność w cyfrowej rzeczywistości. Po reformie oświaty w 1999 roku podstawy języka HTML stały się istotnym tematem w programie nauczania informatyki, co w połączeniu z coraz powszechniejszym dostępem do tzw. stałego łącza pozwalało przy odrobinie determinacji stworzyć stronę www niemal każdemu nastolatkowi. Internet kwitł także w formie wielkiej przygody epistolarnej – z pasją przesyłaliśmy sobie łańcuszki i animowane kartki, a nastoletnie dramaty miłosne rozgrywaliśmy na czatach i komunikatorach (15 sierpnia 2000 roku rozpoczyna się epoka Gadu Gadu). Było to zresztą doświadczenie międzypokoleniowe, a Zeitgeist ten został błyskawicznie uchwycony i zmonetyzowany przez popkulturę za sprawą bestsellerowej S@motności w sieci

W 2001 roku wystartował portal blog.pl, co w bardzo krótkim czasie doprowadziło do eksplozji polskiej blogosfery i znacząco zredukowało barierę technologiczną – aby rozpocząć publikowanie w sieci, wystarczyło mityczne „kilka kliknięć”. Ewoluowaliśmy w kierunku sieci 2.0 – modelu, w którym odbiorcy treści stają się równocześnie ich producentami. 

W tym kulcie amatora Internet zalała powódź animowanych gifów o niewielkich rozmiarach, ulubionego ornamentu każdego szanującego się webmastera. Gif z przełomu wieków nie był, tak jak gif współczesny, nośnikiem treści, emocji albo sytuacyjnego żartu. Jego ewolucja to zresztą historia przemian internetu w pigułce. W okolicach 2000 roku gify były ozdobnikami, ruchomymi gadżetami o specyfikacji adekwatnej do ówczesnej przepustowości łączy. Gif demokratyzował animację – w biznesowym kontekście stosowano znacznie bardziej wysublimowaną jak na tamte czasy technologię animowania grafiki wektorowej: Macromedia Flash. Gif posiadał uboższe możliwości, ale było to zarazem jego siłą – pozwalał na zapętlenie dowolnej ilości klatek w nieskończoność. Używaliśmy go, ponieważ mogliśmy i ponieważ dawało nam to radość. 

Gif mógł być wszystkim – banerem reklamowym, elementem interfejsu, separatorem treści. Najczęściej jednak nie pełnił żadnej funkcji.

Amatorskie witryny były świątyniami bezużyteczności. Prześcigaliśmy się w łamaniu wszystkich zasad, które dziś uznawane są za kanon dobrych praktyk web designu. Ładowaliśmy do naszych witryn proste skrypty pozwalające przemieniać kursor myszy w kometę, za którą ciągnął się warkocz gwiazd, zapętlaliśmy nieczytelne tła i zestawialiśmy kolory o beznadziejnym kontraście lub przeciwnie – używaliśmy tylko najbardziej jaskrawych barw spośród Web Safe Colors. Nasze nagłówki poruszały się i mrugały dzięki przestarzałym tagom HTML <marquee> oraz <blink>. Przypominało to nierzadko eksplozję brokatu w fabryce naklejek. Owszem, istniały określone standardy języka HTML, ale technologia ta wybaczała (i tak jest do dzisiaj) wiele błędów. Nie istniały badania User Experience, specjaliści od projektowania interfejsów aplikacji webowych ani standardy dostępności – i choć użytkownik był najczęściej główną ofiarą takiego stanu rzeczy, to internet tamtych czasów był niesamowitym, ekscytującym chaosem.

Za jego rozchwianą, dość infantylną estetyką kryła się pewna pokoleniowa dzikość i atmosfera nieskrępowanej wolności wyrazu, z której beztrosko korzystaliśmy, nie mając pojęcia o pękającej bańce spekulacyjnej dot-comów i nie przeczuwając pełzającej już wtedy z drugiego końca świata monopolizacji sieci. W 2004 roku powstał Facebook, Google debiutowało tego samego roku na giełdzie, a fraza „googlować” („to google”) istniała już w drukowanych słownikach języka angielskiego. Jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, ale właśnie dobiegało końca nasze dzieciństwo.

Resztki amatorskiej strony www.jenniferlopez.link.pl, która miała w sobie to wszystko (https://web.archive.org/web/20001206215700/http://www.jenniferlopez.link.pl/glowna.htm – zaleca się przeglądanie w oknie przeglądarki zmniejszonym do 1000 pikseli szerokości).

WERSJA HTML

Projekt jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

Lech Dulian

(ur. 1987) – z wykształcenia bohemista, z zawodu web developer. Autor kodu źródłowego wielu aplikacji internetowych i kilku mało istotnych artykułów. Lubi oglądać walki MMA.