Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Joga czy zimne piwo?

Artykuły /

Od początku pandemii przeczytałam siedem książek i dwa razy próbowałam ćwiczyć jogę. Większości fabuł już nie pamiętam, a od jogi miałam uciążliwe zakwasy w okolicach żeber. „Rozwój”, cel, jaki stawiamy sobie podczas izolacji, to kolejny paroksyzm udawanego entuzjazmu, do wyrażania którego zmusza nas społeczeństwo liberalne. Nie, nie musisz poznawać kolejnego języka obcego, obsadzać balkonu roślinami i nadrabiać filmów oscarowych z ostatnich pięćdziesięciu lat.

Trudno oprzeć się trendom, za którymi podążają wszyscy, a przymus wielostronnego – fizycznego i intelektualnego – rozwoju i doskonalenia się z całą pewnością jest jednym z nich. W „normalnym” życiu, tym sprzed czasów izolacji, próbowaliśmy dodatkowe, modne czynności upchać w swój mało rozciągliwy grafik i docisnąć kolanem, choć dobie brakowało wtedy co najmniej dwóch godzin, perskie czasowniki zakuwane wieczorami uciekały drugim uchem, a tańce latino kojarzyły nam się po kilku próbach wyłącznie z potem i odciskami na stopach. Ale było trzeba, wypadało, bo co, jeśli ktoś na imprezie zapyta „co zazwyczaj robisz po pracy?”, a my będziemy mieć problem z udzieleniem odpowiedzi na to pytanie. Oczywiście nie dlatego, że nie pamiętamy, co robiliśmy, lecz dlatego, że szeroki wachlarz naszych rozrywek obejmuje tak ambitne czynności, jak krótki spacer do monopolowego po browary czy sprawdzanie, ile sera żółtego człowiek jest w stanie zjeść dziennie. Praca, która angażuje nasze mięśnie, nasz czas na dojazdy i rozwiązywanie dziennie setek drobnych spraw – męczy. Praca, która wymaga skupienia, tworzenia, liczenia, wymyślania – męczy. Nie, odpowiedzią na wielogodzinne zmęczenie nie jest lista czasowników nieregularnych w farsi.

Od połowy marca obserwuję jednak nacisk na „wypełnienie” wolnego czasu nauką dziesiątków nowych umiejętności, na które dopiero teraz teoretycznie mamy chwilę. Obserwuję zaprzężenie zmęczonego mózgu i ciała w kolejne okowy mozolnych czynności, które mają nas zająć – ale tak naprawdę mają przede wszystkim przydać się „na później”, po pandemii, gdy przewartościowaniu ulegną stosunki w świecie pracy i być może znów będziemy musieli z wywieszonym językiem udowadniać, że nie próżnowaliśmy, nie, wcale nie. Nauczyliśmy się otóż nowego języka obcego albo przynajmniej skoczyliśmy z poziomu B1 na C1 w już znanym. Zgłębiliśmy program do montowania filmów, upiekliśmy sto chlebów (różnymi technikami, wszak mamy styl i ambicję), przyswoiliśmy sobie wiadomości z chemii czy geologii. Nie pozwoliliśmy też naszemu ciału zardzewieć. Siłownia zamknięta? Trudno, zasuwaliśmy na rowerze treningowym, z anglojęzycznymi podcastami w uszach, żeby nie tracić ani chwili. Nasze CV nie będzie miało żenującej przerwy powodującej chwile kłopotliwej ciszy podczas rozmów kwalifikacyjnych. Nasz tyłek nadal zmieści się w ten sam rozmiar spodni (albo mniejszy – tutaj progresem jest zmniejszanie wskaźnika). Nie będziemy się przecież lenić.

Liberalizm zakuwa nas w niewidzialne kajdany ciągłego przymusu pracy nad sobą. To kajdany ładne, kolorowe, spersonalizowane, miłe w dotyku i cieszące oko, a przy tym po pierwszym założeniu wydają się lekkie – dopiero z czasem ciągły marsz po lepsze ja zaczyna ciążyć. Zaczynamy wierzyć, że wszyscy powtarzają koreański, kiszą kimchi, sprzątają w szafach metodą Marie Kondo i pracują nad mięśniami ramion. Udziela nam się panika, że przymusowy przestój w pracy, obowiązkach czy pozadomowej gonitwie jest danym nam „jako dar” czasem, z którym koniecznie musimy zrobić coś produktywnego i widocznego. To wielki triumf fałszywej indywidualistycznej świadomości, zgodnie z którą „najlepsze, co możesz zrobić, to skupić się na sobie”. Oczywiście spacer po łące czy picie piwa na ławce w słońcu przed blokiem nie są już robieniem czegoś „dla siebie”, lecz wałkonieniem się, mitrężeniem czasu, pospolitym lenistwem.

Rzeczywistość pandemii pokazuje nam siłę kapitalizmu, który, nie mogąc chwilowo sprzedać nam przedmiotów i usług poza domem, robi wszystko, byśmy kupili je zdalnie. Każda chwila, w której społeczeństwo nie kupuje, nie konsumuje lub nie planuje konsumpcji, jest dla kapitalizmu czasem straconym. Pandemia wzmogła więc zapotrzebowanie na pracę kurierów, dostarczycieli jedzenia, sprzedawców, magazynierów, wystawiając jednocześnie tych pracowników na pierwszą linię wirusowego zagrożenia. Podzieliła społeczeństwo na kasty, z których lepsza ma jeden cel – uchronić się przed zakażeniem, zamykając się w czterech ścianach. Wróć, ma dwa cele: drugim jest rozwój podczas zamknięcia. Byle nie tracić „darowanego nam” czasu.

A przecież nie zawsze tak jest. Może siedzisz w domu, bo już w marcu zwolnili cię z pracy i nie możesz zdalnie znaleźć kolejnej. Może nie dajesz rady skupić się na poprawnym oddychaniu podczas przyjmowania pozycji jogi, bo twoje myśli cały czas wracają do żenująco niskiej kwoty postojowego, którego w dodatku nie widziałeś jeszcze na oczy. Może zastanawiasz się głównie nad tym, czy już wrócić w rodzinne strony (na tarczy, bez kasy), czy może dać sobie jeszcze miesiąc. Może nie chcesz malować wynajętego mieszkania i ścibolić makatek na ściany jego kuchni, bo za chwilę nie będzie cię stać na czynsz i wiesz, że będziesz musiała się pakować.

Neoliberalny kapitalizm wrzuca nas zgrabnie w tryby dwutorowego myślenia, zgodnie z którym rozwój to przymus i konieczność. Ale nie zdradza nam drugiego toru – że to przywilej. Zasiewa nam za to ziarenko ciągłej kompulsji, perpetuum mobile strachu, że nie jesteśmy wystarczająco „jacyś”. Konkurencyjni, szczupli, oczytani, rozciągnięci, obeznani w trendach kulinarnych i ogrodniczych. Trzeźwi, uśmiechnięci, obyci, spokojni. Dywersyfikujący porfolio nawet w tak trudnym okresie. Nigdy nietracący z oczu odpowiednich sekcji w naszym CV. Planujący sześć ruchów naprzód, złudnie przekonani, że ogramy system, w którym karty są dawno rozdane. 

Jeszcze tylko dwadzieścia minut nauki hiszpańskiego przed snem. Jeszcze dziesięć serii po piętnaście powtórzeń tego ćwiczenia, wzorem uśmiechniętej instruktorki z youtube, krzyczącej „Don’t even think about giving up!”. Jeszcze tylko pół godziny wyszukiwania metod robienia domowych środków czystości, które tak naprawdę dobrze nie czyszczą i każdego guzik obchodzi, czy ich używasz. Jeszcze tylko seria ćwiczeń oddechowych, chociaż wykonując je, czujesz się jak idiotka i tylko czekasz, aż to się skończy. 

Pandemia to nie jest żaden „dar” i „specjalny czas spowolnienia”. Tak może myśleć Małgorzata Rozenek, której chłoszcząca rzeczywistość, składająca się z dwóch tysięcy na rękę i flaków z Biedronki, dotyczyła ostatnio w 2001 roku. To czas nerwów, przetasowań, przeprowadzek, obaw, fal nadziei i rezygnacji. To moment, kiedy asany mogą koić mniej niż zimne piwo. Nie musisz próbować przeskakiwać siebie.

____

Tekst jest częścią cyklu „Podróż do wnętrza głowy” przygotowanego razem z Krakowem Miastem Literatury Unesco i Krakowskim Biurem Festiwalowym

Magdalena Okraska

Ur. 1981. Etnografka, nauczycielka, działaczka społeczna, feministka. Autorka książki „Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu”, reportażu o konsekwencjach transformacji. Mieszka w Zawierciu.