Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„Jesteśmy wagabundkami”. Wywiad z Wiolettą Grzegorzewską

Rozmowa odbyła się w Krakowie podczas tegorocznego Festiwalu Miłosza (14–17 V 2015)

 

SMF: W jednym z wywiadów powiedziałaś, że Guguły to taka Twoja Dolina Issy.

WG: Obok doliny Issy wymieniam też chyba w tym wywiadzie Macondo z powieści Marqueza. „Oto minuta świata, która mija. Namaluj ją taką, jaka jest rzeczywiście, stań się nią, bądź nadczułą kliszą” – tak zapamiętałam słowa Cézanne’a, którymi Miłosz bronił poezji, literatury i chyba realizmu we wstępie do jego osobistej antologii Wypisy z ksiąg użytecznych, ale muszę dodać przy okazji, że Miłosz nie jest moim mistrzem. Uwielbiam niektóre jego wiersze z Świat (Poema naiwne) czy z tomu To, ale gdybym miała wymienić pisarzy, którzy w jakikolwiek sposób na mnie wpłynęli, to wspomniałabym raczej o czeskich pisarzach, na przykład o Hrabalu.

W Gugułach jest taki rozdział, w którym matka opowiada Wiolce o żydowskiej dziewczynce, Stelli. Ta dziewczynka wraca już jako osoba dorosła do swojej wsi Hektary i próbuje zatrzymać budowę na polach PGR-u, bo tam są zakopane kości jej bliskich. Kiedy idzie zrezygnowana do samochodu, nagle unosi się nad polem jak błękitny lampion. Kiedyś widziałam kobietę, która była ubrana w taką niebieską ortalionową kurtkę, którą wiatr nadymał. Z oddali wydawało się, jakby była balonikiem, który unosi się nad polami rzepaku. Mogłaby to być scenka z powieści realizmu magicznego, prawda? Nie przechadzam się tylko po gościńcu ze zwierciadłem Stendhala. Ważna jest dla mnie próba wielowymiarowego patrzenia na rzeczywistość.

SMF: U Ciebie realizm jest przefiltrowany przez spojrzenie dziecka.

WG: Tak, w wierszach też. Bo my tylko na etapie gugułowym, czyli kiedy nie jesteśmy w pełni dojrzali, mamy najszerszy wgląd w rzeczywistość. Potem dojrzewamy i tracimy ostrość widzenia, tłumimy się w pewnym sensie, żeby lepiej funkcjonować w społeczeństwie. Pisząc Guguły starałam się wyciągać z pamięci klisze z czasów, kiedy jeszcze patrzyłam na świat z perspektywy dziecka. Proces przypominania był dosyć trudny. Pomagałam sobie na przykład przeglądaniem zdjęć z rodzinnych albumów. Na jednej z takich fotografii zobaczyłam mojego młodszego brata, który siedział na lamie tuż obok straganów odpustowych. Ta stara, wyliniała lama otworzyła mi niejedną szufladkę w pamięci. Ważnym przedmiotami były też: guma balonowa z komiksem Donalda, maselnica z pchlego targu w Ryde, no i oczywiście kapka chrzcielna, którą zobaczyłam na wystawie w sklepie. Te drobiazgi nawróciły we mnie dziecko.

SMF: Gugułowatość jest czymś pozytywnym? Bo to przecież może być nasze zranienie dziecięce, z którego nie wyrośliśmy, coś, czego nie przepracowaliśmy.

WG: I tak, i nie. Nie chciałabym zawężać interpretacji. Gugułowatość to rodzaj przekroczenia, stan, w którym człowiek skazuje się na niedojrzałość po to, by po swojemu funkcjonować w świecie; z jednej strony może ono okazać się zasklepieniem, a z drugiej strony innym, barwnym i bardziej czułym spojrzeniem na rzeczywistość. Na pierwszym planie na pewno stawiam w mojej książce postaci gugułowate, które się bawią, ale też nie zawsze rozumieją, dlaczego tak sobie igrają ze światem. Możemy się domyślać po lekturze ostatniego rozdziału, że główna bohaterka jest po tatusiu wykapaną gugułką, eksperymentuje ze swoim życiem, wącha butapren, połyka rtęć, bawi się Starszym Lajbosiem i Natką Roszenko i że w przyszłości, w trudnych sytuacjach życiowych, będzie wybierać ucieczki.

SMF: A religijność – trochę ludowa, trochę pogańska – czy ona ubogaciła jakoś Twój świat wyobraźni? Wyposażyła Cię w coś, do czego stale powracasz?

WG: To jest trudne pytanie. Po prostu świat Hektarów był przesiąknięty katolickimi rytuałami, ale tam tylko pozornie żyło się zgodnie z kalendarzem liturgicznym.

SMF: Do niektórych rzeczy powracasz. O przyjęciu obrazu piszesz w Gugułach i w wierszu Obraz, w którym święty obraz przedstawiasz jako coś monstrualnego.

WG: W wierszu Obraz nadchodzi, w którym przedstawiam peregrynację Czarnej Madonny na południu po polskiej prowincji, mała dziewczynka wyobraża sobie Matkę Boską dosyć obrazoburczo – jako kosmitkę z mackami. Religijność w latach osiemdziesiątych w mojej wsi na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej była tak przesiąknięta rytuałami starosłowiańskimi: poświęceniami pól, czuwaniem przy zmarłych w pokoju stołowym, wiarą we wróżby, beboki, strzygi, blandurki, wszelkie istoty zwierzęco-ludzkie, że aż trudno ją nazwać katolicką.

SMF: Piszesz o kulturze tabu i pewnie polska kultura taka trochę jest, a już na pewno polska kultura wiejska. Masz teraz poczucie bycia na zewnątrz tego tabu?

WG: Pewne rzeczy na pewno zrozumiałam, odbijając od Polski. Uświadomiłam sobie, jak wiele trzeba zmienić i jak bardzo rzeczywistość kobiet mieszkających na Zachodzie różni się od tych żyjących w naszym kraju. Kobiety na wyspie Wight potrafią się wspierać, tworzą kluby samotnych matek, zgłaszają się jako wolontariuszki do organizacji charytatywnych, żeby drugiej matce pomóc. Na przykład pewnego dnia na kursie angielskiego w rydowskim ośrodku społecznym dla matek z małymi dziećmi zjawiła się przedstawicielka organizacji kobiecej i kiedy zapytała: „Kto chciałby pomóc?”, zgłosiły się tylko Angielki. Wyobrażam sobie taką scenę w Polsce. Siedzimy na jakichś zajęciach i wtedy pada pytanie: „Kto teraz pójdzie, bo tam dziewczyna ma kłopot i musi z kimś zostawić dziecko”. Ile z nas się zgłosi do pomocy? Wczoraj byłam w kilku restauracjach, bo lubię podsłuchiwać. Siedziałam sobie sama w Krakowie przy kawie i zauważyłam ten dystans kobiet i jak one rozmawiają ze sobą.

SMF: A nie mówimy o obcych sobie osobach, tylko dwóch koleżankach na kawie?

WG: Były rozmowy o ogrodach, o bzie, o tym, jak uprawiać kalie, o wycieczkach do różnych egzotycznych miejsc, np. do Birmy (bo były to kobiety z klasy średniej). Widać, że przyjaciółki wieloletnie, ale się zupełnie przed sobą nie otwierały. Niesamowity dystans wyczuwałam w ich relacjach, który być może jest też kwestią wychowania. Przecież większość baśni braci Grimm, które nam czytały matki i babki w dzieciństwie, była pełna negatywnych postaci kobiecych: macoch, czarownic, królowych i chytrych bab, jakby sugerowały nam: „Nie ufaj drugiej kobiecie!”. Mam wrażenie, że wciąż nie nauczyłyśmy się pracować w ramach wolontariatu i chyba nie chcemy niczego zmieniać wspólnie.

SMF: Myślisz, że to jest jakoś cecha Polek? Czy całego społeczeństwa?

WG: Może to jest jakieś dziedzictwo PRL-u, że jesteśmy zniechęceni do prac społecznych, bo się nam czyny społeczne źle kojarzą. Polskie społeczeństwo wciąż nie jest obywatelskie.

SMF: Dystans wiąże się chyba też z kreowaniem spektrum tematów „kobiecych” – stereotypowych i bezpiecznych.

WG: I z kreowaniem tabu. Jak byłam na oddziale położniczym na Tysiącleciu w Częstochowie, gdzie rodziłam syna, pamiętam, że kobiety traktowały się w bardzo dziwny sposób. Kapłanki domowych śmieci, jak je sobie nazywałam, narzucały sobie nawzajem zabobonne ograniczenia: „Nie opowiadaj nikomu o tym, że cię mąż bije, nie witaj się przez próg, nie zostawiaj w szpitalu niczego, bo tu wrócisz i będziesz musiała urodzić kolejne dziecko”. To kobiety tworzą w społeczeństwie taką specjalną instancję i same pilnują tabu, bo wyczuwają, że zakazy są ważne w kulturze. Bez nich cywilizacja może się rozpaść. Tak się stało między innymi z kulturą antyczną.

SMF: A ty teraz funkcjonujesz w innym tabu kulturowym?

WG: Nie umiem za bardzo odpowiedzieć na to pytanie, przyjaźnię się z ludźmi z różnych kultur i tabu mi się nakładają.

SMF: Może ta różnorodność sprawia, że trzeba mieć czujki nastawione na drugiego człowieka?

WG: I to jest najcenniejsze. My pisarki, naukowczynie, malarki mieszkające za granicą, jesteśmy wagabundkami. Wagabundki nie mogą się do żadnej sytuacji przyzwyczajać. Zderzają się z różnymi kulturami i dzięki temu myślą. Gdzieś po drodze, podczas wędrówki pozbywają się tego sztucznego dystansu do drugiego człowieka.

SMF: A co sądzisz o polskim środowisku literackim, w którym teraz zaczęłaś funkcjonować jako debiutantka?

WG: Zdaje mi się, że jestem teraz wymieniana razem autorkami z pokolenia roczników osiemdziesiątych, ale to nie ma znaczenia w pisaniu. Nie czuję się debiutantką. Nie wiedziałam, że w Polsce w ten sposób Guguły były przedstawiane. Myślę, że to nie moje wydawnictwo, co widać w blurbach i nocie redakcyjnej, przedstawiło mnie jako debiutantkę, tylko media chciały mnie tak widzieć. Jeśli ktoś pojawia się nagle na scenie literackiej nie wiadomo skąd, to łatwiej go tak zaklasyfikować. Sama z oddali nie miałam pojęcia, jak fermentowały Guguły w kraju.

SMF: Traktujesz tę klasyfikację bez emocji?                                                  

WG: No, nie jestem po prostu debiutantką. Od końca lat dziewięćdziesiątych opublikowałam kilka tomików wierszy i wybór sylw z dziennika, potem zdarzyły mi się Guguły, które są taką powiastką.

SMF: Małym Księciem?

WG: Nie, nie są Małym Księciem, bo nie są aż tak alegoryczne.

SMF: Guguły zostały nominowane do dwóch ważnych nagród literackich – do Gdyni i Nike. Cenisz sobie te nominacje?

WG: Nagrody mogłyby być dla mnie przyjemnymi premiami i pozwoliłyby mi na dalszy rozwój, szczególnie dlatego, że całe moje życie byłam dosyć biedna. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że jeśli jako pisarka chcę odkryć istotne rzeczy dla siebie, nie powinnam oglądać się na nominacje. Może wciąż warto wybierać ucieczkę, ucieczkę od tabu, od modnych dykcji, ucieczkę od instytucji i etykiet. Tak, zdecydowanie polecałabym samotność i ucieczkę.