Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Jestę internautę

Artykuły /

Każdy, kto interesuje się życiem społecznym naszego kraju, zdaje sobie mniej więcej sprawę z przemian, jakie zachodzą w polskich instytucjach naukowych. Frazesy o deelitaryzacji studiów, Procesie Bolońskim, Krajowych Ramach Kwalifikacji, a nade wszystko niemożności nadążenia za badaczami z Zachodu są powszechnie znane telewidzom i radiosłuchaczom. Co zatem mają robić młodzi naukowcy? Ministerstwo ani władze uczelni nie potrafią podać przekonujących rozwiązań. Za to Facebook udziela przynajmniej cząstkowej odpowiedzi.

Robi to w formie memów, adekwatnej zarówno w stosunku do treści, jak i odbiorców. Najbardziej zmartwieni sytuacją są bowiem humaniści, którzy w ramach każdego kursu muszą wysłuchiwać narzekań na nieprzystawalność tej dyscypliny wiedzy do biurokratycznych wymogów, a w gazetach wciąż czytają o niskiej medianie zarobków absolwentów ich kierunku. Pocieszenie daje filozofia – trochę stoicka, trochę epikurejska – wyrażona w ponowoczesnej wersji renesansowego emblematu. Do nas, humanistów, to przemawia. Na zawsze pozostaniemy koneserami sztuki, dlatego lajkujemy posty udostępniane przez Jestę Kotę Jak Również Doktorantę.

Ten absurdalny tytuł to nawiązanie do poetyki innej funkcjonującej na Facebooku strony – Jestę kotę – gdzie publikowane są mniej lub bardziej zabawne zdjęcia futrzaków. Rażąca niepoprawność ortograficzna może być odczytywana jako wyraz snobistycznego zmanierowania (osobowości typu „ą-ę”) lub próba zapisu mowy matczynej (mommy talk) – tak socjolodzy określają specyficzną formę komunikacji z niemowlętami, stosowaną również przez właścicieli słodkich zwierzątek. Jestę Doktorantę stanowi spisywany za pomocą tego właśnie rejestru języka, w połączeniu z grafiką, „dziennik i nocnik” studenta z Lublina.

 

Dwa dziełka powyżej prezentują podstawowy kontrast, na którym opiera się Jestę Doktorantę – zderzenie ambicji młodego naukowca z ograniczeniem kompetencji, doświadczenia i pewności siebie. Wydawać by się mogło, że to problem towarzyszący akademii od początku jej istnienia, ale można tu dostrzec także wpływ nowej sytuacji, w jakiej znajduje się polska nauka. Dzisiejsi studenci kształceni są przez kadrę, która w większości zdobywała tytuły w systemie słusznie minionym – nie zamierzam negować niczyich kompetencji ani nie demonizuję warunków, w jakich działali nasi nauczyciele. Niemniej, aby prowadzone przez młody narybek badania były innowacyjne i mogły zapewnić zwycięstwo w konkurencji ze światowymi ośrodkami – a jesteśmy do niej wciąż zachęcani – musimy często wybierać takie problemy badawcze, przy których promotorzy nam nie pomogą. „Nie ma jeszcze żadnej literatury” wyraża jednocześnie euforię i strach. Okres studiów uczy poprzez wytężoną pracę spełniać wymogi naukowości, takie jak szerokie zreferowanie stanu badań i najeżenie tekstu przypisami, aby nikt nie mógł nam zarzucić plagiatu. Brak opracowań oznacza, że źle szukaliśmy, a jeśli szukaliśmy dobrze – tym gorzej, bo jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Tymczasem światowa sława może nam zostać sprzątnięta sprzed nosa przez badacza z drugiej półkuli, więc trzeba działać szybko!

Dążenie do oryginalności nie oznacza jednak rezygnacji z tradycyjnego etosu naukowca. Przypisy amerykańskie, zalecane czasem jako bardziej użyteczne, wymuszają zwięzłość i czynią tekst czytelniejszym. Przy takim systemie zaznaczania odniesień nie ma jednak miejsca na komentarz, trudniej też zorientować się, w jakim kontekście funkcjonuje dany fragment tekstu – należałoby w tym celu przeskanować wzrokiem całą stronę. Co więcej, w pracach literaturoznawczych trzeba się nieraz odwoływać do bardzo wielu recenzji, referując stanowiska krytyków. System harwardzki zmusza nie tylko do ograniczenia polemik, ale też liczby „przypisowywanych” artykułów. Jestę Doktorantę postuluje natomiast coraz rzadszą dziś, przedpotopową dokładność.

A także sceptycyzm. Tak jak z kilkudziesięcioma nazwami śniegu – przykładem-wytrychem, który przytacza się zawsze, gdy mowa o zróżnicowaniu języków i kształtowaniu ich przez warunki naturalne. Jak każda często powtarzana fraza służąca do ucięcia dyskusji, w pewnym momencie zaczyna budzić podejrzenia. I nawet jeśli studenci po lekturze prac Sapira i Whorfa nie mogą się nie zgodzić z ogólnymi tezami, powinni oczekiwać od wykładowców i siebie nawzajem więcej niż tylko zdawkowych nawiązań do „języka Eskimosów”. Po pierwsze: część Inuitów uważa stosowaną przez Zachód nazwę tych ludów za obraźliwą. Po drugie: mieszkają one na rozległych terenach i posługują się wieloma językami. Po trzecie – chciałbym się wreszcie dowiedzieć, czy na podstawie zdobytej wiedzy mogę wnioskować, że Murzyni mają kilkadziesiąt określeń na piasek, a Oceańczycy na ocean, czy jednak trzeba to wszystko sprawdzać w badaniach empirycznych.

Kolejną bolączką jest niezrozumienie realiów obiegu informacji, w jakim funkcjonują młodsze pokolenia. Moi znajomi wciąż powtarzają anegdotę o magistrancie socjologii, któremu promotorka powiedziała, żeby zajął się którymś z poważniejszych problemów niż media społecznościowe. Nie wiem, czy prawdziwe, ale prawdopodobne, skoro MS Word nie ma w słowniku pogrubionego wyrazu. Jeszcze jedną poszlakę daje Lech M. Nijakowski, który we wstępie książki Pornografia. Historia, znaczenie, gatunki dzieli się z czytelnikami poważną wątpliwością: Nieliczne polskie prace poświęcone w całości pornografii sprawiają wrażenie, jakby autorzy „nie splamili się” analizą materiałów źródłowych. Skojarzenie nie jest tak odległe, jak może się wydawać – współcześnie do najważniejszych źródeł pornografii należą witryny pokroju RedTube i YouPorn, oparte na treściach generowanych przez użytkowników, tak samo jak YouTube. Tym sposobem dotarliśmy do wzmiankowanego na grafice powyżej portalu. Otóż zbrukanie się napisaniem obszernego komentarza do filmu publikowanego w takim miejscu może być dowodem odrobiny osobistego zaangażowania, niezbędnej w humanistyce, a zarazem wystąpieniem przed bardzo szeroką publicznością. Za które – powiedzmy to sobie szczerze – punktów nikt nie przyzna. Można się co najwyżej narazić na bluzgi ze strony dzieci neo.

 

Ale bydź doktorantę znaczy bydź ponadto. Opis drugiej grafiki – jak zwykle nieortograficzny, niczym jednodniówki futurystów – stanowi, co następuje: no sory, wydawca mi powiedział że muj tekst zgodnie z polityko firmy mósiałby wpierw pszez pieńć lat kisić sie z ogurkami, nastempnie sószyć wras z grzybyma na sznórku, potę by go pokazali pszez okno na pieńć minut żeby pomahał do tumu i wsadzili by go do piwnicy z kartoflamy. Takie stanowisko wobec przymusu publikowania w prestiżowych albo przynajmniej punktowanych czasopismach – często niemożliwych do zdobycia poza biblioteką wydającego je instytutu – zamiast we współpracy z redakcjami internetowymi, jest swego rodzaju heroizmem. Podobnie jak heroizmu wymaga zachowanie zdrowego rozsądku w czasach „epidemii grantozy” – zasłyszane w TOK FM – czyli powszechnego dostosowywania się do oczekiwań komisji przyznających środki na badania. Czytaj: na życie w ich trakcie.

Już nie bohaterstwa, ale świętości wymaga podporządkowanie się postępującej biurokratyzacji, przy ciągłych zmianach w przepisach, za którymi nie nadążają ani studenci, ani panie z dziekanatów. Opis dodany do powyższej grafiki nie wydaje się szczególnie przesadzony: jednak okazało sie że musze jeszcze donieść zaświaczenie o nie byciu królem w żadnej z istniejoncych monarhii, od godziny prubuje sie dodzwonić do wielkiej brytanii ale jest zajęte PS. dobrze że pszynajmniej NASA mi wystawiła to o nieposiadaniu planet i księżyców. Na szczęście humanista nie potrzebuje do pracy laboratorium, może, stojąc w kolejce, prowadzić obserwację uczestniczącą albo czytać, o ile tylko potrafi percypować Merleau-Ponty’ego w niesprzyjających warunkach.

Jestę Doktorantę zdobyło popularność w światku, ale nie poza nim. Powodów jest kilka – tylko niewielka część internautów odczytuje aluzje do Znanieckiego i Lévi-Straussa, zresztą żarty bywają suche – ich znaczenie polega głównie na tym, że ktoś w jakże artystycznej formie potrafi wyrazić nasze frustracje. Trudno się spodziewać innego stanu rzeczy – żeby przeprowadzić zbiorową terapię wyalienowanego środowiska, trzeba zaadresować wypowiedź konkretnie do niego i powtarzać mu to, co dawno już wie. W rezultacie pacjenci uzyskują przekonanie o intersubiektywności swojego doświadczenia – jest człowiek, gdzieś na ścianie wschodniej, który czuje tak jak my. Znajomi z Krakowa, Warszawy i Londynu też go lajkują. Nie żeby nas to specjalnie integrowało, ale przynajmniej poprawia komfort psychiczny. Bo przecież jesteśmy społecznością elitarną i międzymiastową! I może nie mamy zbyt wielu propozycji pozytywnych, ale przynajmniej wiadomo, co nam się nie podoba. To dużo. Innej recepty na humanistykę raczej nie będzie.

Łukasz Łoziński

(ur. 1989) – Z wykształcenia filolog i antropolog, z zawodu copywriter i PR-owiec. Lubi free jazz i rock'n'roll.