Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Jak działa latawiec? („Kongres”)

Recenzje /

Kino_Pod_Baranami_zaprasza

W Walcu z Baszirem różne techniki animacji posłużyły Ariemu Folmanowi do pokazania różnych wersji pamięci o traumatycznym wydarzeniu, a także do skonfrontowania ich z jego materialnymi śladami (poprzez serię fotografii z masakry w Sabrze i Szatili pokazaną w końcówce filmu). W Kongresie reżyser przyjął podobną strategię, spacerując tym razem po różnych sposobach budowania mentalnych światów ubarwiających ten aktualny, dojmująco fizyczny, bolesny. Ograniczył się jednak do dwóch typów animacji i tradycyjnego kina fabularnego wymieszanych w proporcjach mniej więcej pół na pół. Szkoda. W efekcie wyszedł film bardzo kolorowy, tyle że zarazem monotonny i właściwie nieco czarno-biały.

Najpierw o tym, co kolorowe. Wśród zaprezentowanych przez Folmana sposobów ludzkiego fantazjowania najważniejszy jest film. Główna bohaterka Kongresu, Robin Wright, stanowi wymyśloną przez reżysera i scenarzystę wersję niejakiej Robin Wright, aktorki znanej jako Jenny z Forresta Gumpa. Osobiście zupełnie jej nie pamiętam z tego filmu, ale ta właśnie rola zostaje w Kongresie przywołana jako szczytowy moment kariery Wright. Co jest zresztą ironiczne, bo raz, że występ u Folmana jest znacznie ciekawszy, a dwa – kojarzycie Claire Underwood z House of Cards? Wygląda mniej więcej tak:

Then-Now-Robin-Wright-23

i dla niej samej warto obejrzeć ten serial (pal licho z Kevinem Spaceyem). A teraz coś ze świata plotek i anegdotek: Robin Wright rozwiodła się niedawno z Seanem Pennem, z którym ma dwójkę dzieci – starszą córkę i młodszego syna. To także zostaje (z grubsza) odwzorowane w Kongresie. Główna różnica jest taka, że syn filmowej Robin cierpi na poważną chorobę: zespół Ushera, skutkujący stopniowym zanikiem słuchu i wzroku. No i bohaterka Folmana zostaje mniej więcej w połowie filmu przeniesiona o dwadzieścia lat w przyszłość, wprost do świata z wizji Stanisława Lema zapisanej w opowiadaniu Kongres Futurologiczny (1971), co nie miałoby prawa wydarzyć się „w realu”.

Filmowa fantazja o Wright jest całkiem interesująca, jeżeli potraktujemy ją jako pytanie o miarę wartości aktora (a także, nie da się ukryć, tej konkretnej aktorki). Być może skuteczniej będzie dostarczać widzom rozrywki ten, kto odda obraz swojego ciała na użytek studia filmowego, żeby generowano filmy z jego udziałem? Zalety: wieczna młodość i brak ryzyka, że aktorka nie zgodzi się czegoś zagrać lub że na jej decyzje będzie wpływać przywiązanie do członków rodziny czy swojego agenta (Harvey Keitel, owszem, wspaniały). Wady: znaczne ograniczenie funkcji pełnionych przez kino. Folman pokazuje w pewnym momencie przykład takiej produkcji i sugeruje, że odbiorcy oglądający na ekranach wyłącznie roboty sami by się do nich z czasem upodobnili. Wybrana przez niego technika animacji próbuje zresztą uniknąć tego niebezpieczeństwa – zamiast automatycznie generować obraz swoich bohaterów, każe aktorom odgrywać animowane sceny, a następnie ich ,,przerysowuje”. Dziwne. Zwłaszcza że takim aktorem, którego oglądamy wyłącznie w wersji animowanej, choć odegrał wszystkie sceny, jest Jon Hamm aka Don Draper. Na pocieszenie możemy posłuchać jego głosu.

Film nie tylko pozwala swoim twórcom kreować alternatywną rzeczywistość, ale też stanowi medium uczestnictwa w niej. Folman kreśli wizję przyszłości kinematografii, w której ulegnie ono sporej zmianie w imię większej skuteczności. Bo czyż  uczestnictwo w świecie wyobraźni nie będzie pełniejsze, gdy wprowadzimy do naszych ciał substancje zmieniające sposób percepcji, zamiast jedynie karmić zmysły obrazami czy dźwiękami? Dlatego przemysł filmowy jest w Kongresie zainteresowany postępami w farmakologii, o których fantazjował Lem. Oto miejsce spotkania wyobraźni obu autorów. Zatrudniające naszą bohaterkę studio Miramount-Nagasaki, dwadzieścia lat po zeskanowaniu jej ciała, chce wyprodukować specyfik, po którego zażyciu konsumenci inkorporują „doświadczenie Robin Wright”. Gdy aktorka stawia się na kongresie, podczas którego nowy produkt ma swoją premierę, zostaje otoczona przez postaci eksperymentujące z podobnymi przysmakami. W groteskowej animacji wykorzystanej na tym etapie filmu wygląda to tak:

The_Congress_Movie_Wallpapers_15_bteps

Ale przecież szczytem ludzkich marzeń niekoniecznie jest zostać gwiazdą filmową. Koktajle chemiczne wymyślone przez Lema pozwalają na znacznie więcej. Idąc tropem opowiadania, Folman przenosi swoją bohaterkę o kolejne lata do przodu, do świata wyobraźni spełnionej, gdzie zażywane substancje nie tylko pozwalają ludziom wcielać się w dowolne postaci (na ile zdążyłam zaobserwować, oznacza to korzystanie z mitologii różnych kultur oraz wyobraźni rozmaitych artystów, głównie Hieronima Boscha i Walta Disneya), ale też spotykać się z innymi (jako lepsza wersja samych siebie) w przestrzeni wyobrażonej intersubiektywnie. Wygląda to bardzo pięknie i zostało zaanimowane z rozmachem, czułością, ogromnym nakładem pracy i pieniędzy. Ale, niestety, w porównaniu z siłą prozy Lema jest tylko przydługą sekwencją ładnych obrazków.

The_Congress_Movie_Wallpapers_12_mdbih

Następnie dowiadujemy się, jaki jest negatyw tej iluzji. Ludzie, w głowach których dzieją się te wszystkie wspaniałości, resztą ciała tkwią w złowrogim świecie spełnionych przepowiedni o przeludnieniu, wyczerpujących się zasobach naturalnych i katastrofie ekologicznej (wszystko naraz). Wygląda to trochę jak Zion w Matrixie, tylko gorzej. Podobny kontrast można zobaczyć w eXistenZ Cronenberga (1999), gdy bohaterowie odłączają się od organicznej konsoli do gier i patrzą na siebie leżących w łóżku, obrzydliwie nudnych w porównaniu do siebie po drugiej stronie świadomości. Tak, idąc tym tropem, można dostrzec analogię między nami siedzącymi przed ekranem, a życiem internetu, które toczy się „po drugiej stronie”. Zdaje się, że o coś takiego chodzi Folmanowi. Nie problematyzuje jednak przyczyn tego stanu rzeczy. Czy to dlatego, że nie stać nas już na życie „w realu”? Czy stoją za tym interesy jakichś korporacji? Utajona władza sztucznej inteligencji? A może przyczyną jest degeneracja rodzaju ludzkiego, leniwie pobłażającego niskim instynktom? Wiąże się z tym jeszcze jeden, może bardziej podstawowy problem: czy istotnie mamy do czynienia z alternatywą „prawda lub fikcja”? A może życie toczy się właśnie pomiędzy (tym co „za” i „przed” ekranem, między głową i resztą ciała)? Zainteresowanych tym wątkiem rozważań odsyłam do recenzji Andrzeja Serafina. Nie jestem jednak pewna, czy Kongres prowokuje do zadawania takich pytań. Dalszy rozwój akcji dostarcza bowiem dość prostych odpowiedzi (uwaga: spoiler).

Robin Wright reaguje na animowany świat nieufnością i zaczyna się martwić o syna. Choroba dziecka pełni w tej fabule funkcję czegoś realnego, bolesnego, radykalnie przeciwstawnego wobec świata generowanego chemicznie. „Wszystko pięknie, ale mój syn cierpi”. Jasne. Jakimż niewrażliwym cynikiem trzeba być, by na taką postawę cmokać ze zniecierpliwieniem. Spróbujmy więc zinterpretować ją inaczej: sytuacja chłopca jest przecież analogiczna z sytuacją ofiar cywilizacji imaginujących lepszy świat na dopingu. Aaron żyje w świecie ubogim w bodźce, skazany na nudę i samotność przez swą chorobę. Lekarstwem, które sobie aplikuje, jest latawiec; fantazjowanie na jego temat rekompensuje doświadczane deficyty. Robin świetnie to rozumie i wspiera. Sama nawet próbuje puszczać latawiec. Może więc i jej stosunek do świata przyszłości nie jest jednoznacznie negatywny?

kongres5

 

Pewnie dałoby się wyinterpretować z Kongresu niejedną głębię; np. reżyser określił go jako opowieść o poszukiwaniu prawdy i własnej osobowości w przyszłym świecie. Świetnie, ale też trochę nudno i paternalistycznie. Być może problem polega na tym, że w odróżnieniu od Kongresu futurologicznego, który doprowadził mnie do łez rozbawienia i rozmaitych niekontrolowanych skurczów twarzy, nowy film Ariego Folmana jest zupełnie serio. Innym źródłem siły opowiadania Lema jest świetnie oddana w języku wielopoziomowość rzeczywistości/halucynacji, której doświadcza bohater. Podróże przez światy rozlicznych wizji mogły zostać przeniesione na ekran za pomocą różnych technik animacji. Zamiast wykorzystać swój warsztat, Folman decyduje się oddzielić „grubą kreską” to, co prawdziwe, i to, co wyobrażone, upraszczając, wręcz wulgaryzując finezyjnie przedstawiony przez Lema problem. Może jestem ofiarą wywindowanych oczekiwań po Walcu z Baszirem, ale zamiast Kongresu polecałabym raczej jeszcze raz obejrzeć tamten film i poczytać Lema. Zawsze można też powtórzyć Matrixa. Albo eXistenZ. Jeśli jednak ktoś lubi Robin Wright, Harveya Keitela tudzież ładne obrazki – droga wolna.

 

Kongres, reż. Ari Folman, 2013 (Belgia, Francja, Luksemburg, Niemcy, Polska, Izrael)