Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Jack White „Lazaretto” x 2

Recenzje /

Konrad Janczura

Wioślarz apokalipsy

Niedawno, wizytując w święta u babci, dowiedziałem się, że jakaś socjolożka napisała w „Chwili dla ciebie”: chłopiec z gitarą nie jest już atrakcyjną partią dla kobiety. Podobno bowiem nowoczesna płeć piękna bardziej niż dawniej myśli o przyszłości, poszukuje mężów majętnych i zrównoważonych. Romantyzm ostatecznie przegrał z realizmem (rozumiejąc owe terminy najgorzej, jak tylko można).

Jack White najwidoczniej nie ma apetytu na nowoczesne matki, żony i kochanki, bo chwyta za wiosło i w niespełna cztery nieodpowiedzialne godziny produkuje masowo sprzedawany (niekoniecznie sprzedający się) singiel. Będąc skrajnie nierozsądnym, zaraża trucizną cały świat różowych pościeli i płonących w kominkach drewien. Słuchając jego najnowszej kompozycji, ma się wrażenie, że z początku celowo maskuje się ona niewinnym brzmieniem rodem z Red Hot Chilli Peppers, by zaraz potem przemielić wszystko w degrengoladę przesteru, chorych syntezatorów i w (w upośledzony sposób ludowych) skrzypiec. Tańczcie dziewczynki, upadajcie, drzyjcie rajstopy.

Z góry przepraszam za szowinizm powyższych sformułowań – wyjaśniam, że według mnie w dzisiejszej popkulturze wulgarna cielesność, przemoc i seks nie mają smaku. Nie mają, tak jak nie ma go również kwas spożyty podczas techno-imprezy  (to, jak głos Grabaża, okropnie pospolite). Jednak najgorsze świństwa można wybaczyć światu, kiedy dostarcza ich triada porządnego, starego pieca, Jacka White’a i gitary. To nie musi być genialny numer, wystarczy, że wszystko się rozkłada, rozwala, rozpierdala. Jak my. Niech wszystko spłonie – ot, rock and roll. 

 

Mateusz Witkowski

 Nie pozdrawiamy Nashville

Przyznam, że eksperymenty w rodzaju „nagrywam i wydaję singiel w cztery godziny” ekscytują mnie w sposób umiarkowany i nie jestem w stanie traktować ich jako coś więcej niż sympatyczną ciekawostkę, z samą muzyką mającą bardzo niewiele wspólnego. Przy okazji ufam, że White, z całym swoim przywiązaniem do „analogowości”, nie stanie się kolejnym dziwadłem ogarniętym manią pionierstwa i nie grożą mu operacje w rodzaju wysyłania muzyki w kosmos lub budowania hologramowej sceny (chętnie sprzedam ten pomysł U2, adres mailowy w dziale „zespół”).

A co z gwoździem programu, czyli zawartością muzyczną Lazaretto? Zaskoczeni mogą być tylko ci, którzy zignorowali pojawienie się The Dead Weather, całość brzmi bowiem tak, jakby jedna z formacji Jacka White’a „odbraziła” się na granie w durowych skalach. Ogółem: nihil novi, jest groove, przestery, nawijka (elo), jest podkreślanie gitarowych akordów za pomocą klawiszy o organowym brzmieniu, a w połączeniu z głównym riffem całość nabiera momentami bluesowo-funkowego posmaku. W porządku, są też skrzypce, ale przecież: paaaanie, nie takie rzeczy słyszeliśmy już u Becka. Czyli co, nuda? Cóż, jeżeli ktoś swego czasu na nowo sprowadził powerchords pod strzechy, nagrał parę hymnów, a przy okazji wygląda jak halloweenowa wersja Johnny’ego Deppa, to może już trzymać się sprawdzonych wzorców (tym bardziej, że są one wypadkową ryzyka podjętego przy okazji powołania do życia wspomnianego The Dead Weather).

Tytułowe Lazaretto i (mocno hendriksowski) High Ball Stepper nie zapowiadają rewolucji, dają jednak nadzieję na album, który – w przeciwieństwie do Blunderbuss – nie będzie przepełniony pozdrowieniami w stronę Nashville – czego sobie i Państwu życzę (chyba że nie chcą Państwo tych życzeń i lubują się w akustycznym Jacku Whicie, wówczas: nie narzucam się).