Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ivy Compton-Burnett i galeria skrupulatnych stworzonek

Artykuły /

Gdy mówi się, że dana książka została określona przez Susan Sontag mianem kampowej, odnieść można wrażenie, że powiedziane zostało już w zasadzie wszystko i nic nie warto dodawać. Choć całość diagnozy rozbija się o nieuchwytną wrażliwość i ogólne intuicje, zdawać by się mogło, że już dość dokładnie wiadomo, z jakiego rodzaju dziełem mamy do czynienia. W przesławnych Notatkach o kampie Sontag rzeczywiście wspomina o Ivy Compton-Burnett, tak jak o wszystkich – szybciutko, po myślniku: 4. Wyrywkowa lista przykładów należących do kanonu kampu: […] powieści Ronalda Firbanka i Ivy Compton-Burnett. I to by było na tyle.

Nawet mając Notatki o kampie wykute na blachę, o jednej rzeczy można pewnie zapomnieć – każdy z pojawiających się tam myślniczków nie dryfuje wyłącznie na kampowej orbicie; ma własną historię (historyjkę), trochę dłuższą niż gest porządkowania w szufladce. Należałoby więc jednak poświęcić chwilkę Compton-Burnett, której powieść Dom i jego głowa ukazała się niedawno po polsku w przekładzie Jolanty Kozak, laureatki nagrody „Literatury na Świecie”.

A więc Anglia, rok 1884, czerwiec – na świat przyszła Ivy Compton-Burnett, siódma z dwunastki rodzeństwa, najstarsza spośród dzieci z drugiego małżeństwa ojca. Córka znanego doktora, Jamesa Comptona-Burnetta, autora (dostępnego w Polonie) dzieła Pięćdziesiąt przyczyn, dlaczego jestem homeopatą. Mówi się, że był on człowiekiem despotycznym, że posłużył potem autorce za wzorzec wielu surowych patriarchów. Młoda Ivy wychowywała się w zamożnym domu o licznej służbie, następnie rozpoczęła studia z filologii klasycznej i przeprowadziła się do Londynu. W 1911 roku napisała pierwszą powieść, Dolores, nieopierzone dzieło młodości, którego później bardzo się wstydziła. Potem umarli rodzice, a Ivy zmuszona została zarządzać rodzinną fortuną. W 1916 roku poznała Margaret Jourdain, specjalistkę od wystroju wnętrz, z którą zamieszkała dwa lata później i mieszkała przez następne trzy dekady, aż do jej śmierci. Całe życie Compton-Burnett było, jak to się mówi, naznaczone śmiercią, od jej ukochanych braci, z których jeden zmarł w dzieciństwie, a drugi na wojnie, po tajemniczy samobójczy pakt jej sióstr. I to w zasadzie tyle. Choć na niemałą stertę książek wystarczyło.

W Scenach z życia Ronalda Firbanka znajdziemy multum anegdot z życia Ronalda Firbanka. Na przykład: Ronald Firbank karmi swoją wybredną złotą rybkę perłami. Lub: scena rozgrywa się na plaży w Maroku, na piasku leży książka, obok Ronald Firbank bawi się kamieniami, zapytany o lekturę, odpowiada: wyprowadziłem ją, by zażyła trochę słońca. Gdyby ktoś starał się stworzyć podobne dzieło o Compton-Burnett, poniósłby sromotną klęskę. Wiodłam tak zwyczajne życie, że niewiele da się o nim opowiedzieć – napisała kiedyś o sobie. Strzegła swojej banalnej prywatności do tego stopnia, że nawet prawdziwa data jej urodzin wyszła na jaw dopiero po jej śmierci w 1969 roku. Wówczas okazało się również, że i jej osobiste zapiski były mało osobiste i w ogóle jakoś niewiele ich było.

Były za to powieści. Osiemnaście, nie licząc debiutanckiej, wydawane niemal regularnie co dwa lata od 1925 roku. I jeszcze jedna, pośmiertnie – dwanaście zeszytów zapisanych odręcznie, wciśniętych gdzieś za kanapę. Maszynistka przepisująca od lat jej manuskrypty miała tym razem nie lada problem z odcyfrowaniem zmienionego starością pisma. Tytuły swoim książkom nadawała Compton-Burnett takie, że mogłaby spokojnie stawać w szranki z Henrym Greenem, autorem Living, Loving, Concluding czy Nothing. Wypracowała sobie wprawdzie inny schemat, niewątpliwie równie efektowny, opierający się na zestawieniu ze sobą dwóch rzeczowników połączonych spójnikiem – Brothers and Sisters (1929), Men and Wives (1931), Daughters and Sons (1937), Parents and Children (1941), Mother and Son (1955). Było też kilka nieco bardziej wymyślnych. Publikowała w Victor Gollancz Ltd., obok takich tuzów jak George Orwell, Daphne du Maurier czy Kingsley Amis, ale w tańszych, mniej prestiżowych edycjach. I bez reklamy, tak przecież ułatwiającej orientację w gąszczu podobnie nazwanych tomów. Przyjaciele mówili później: Odejdź, zmień wydawcę, a ona odpowiadała: Jestem na to za stara.

Nigdy nie skomentowała swoich dzieł w najmniejszym choćby eseju. Nie objaśniła nawet mimochodem swojej unikalnej metody. Nic czytelnikom nie ułatwiała. Każda z jej powieści to toczący się przez wiele stron ciąg wyśmienitych, bombastycznych dialogów między kilkoma, góra kilkunastoma postaciami. W obrębie tych wystylizowanych, częstokroć niezwykle zabawnych pogawędek zawiera się cały kalejdoskop perypetii – wyjawiane są niebywałe sekrety, zawiązywane drobne spiski, co rusz okazuje się, że ktoś jest czyimś ojcem, to znowu matką, to dzieckiem, ktoś otrzymuje spadek, ktoś się zaręcza, ktoś uchyla się od prawdy. Studium egotyzmu i laboratorium ludzkich zachowań jak u Henry’ego Jamesa. Fabuły jak z Ptaków ciernistych krzewów lub nawet Spoils of Babylon.

Samo natomiast składanie powieści z dialogów, nieobce przecież historii literatury, tylko w wypadku Compton-Burnett stało się metodą tworzenia wszystkich książek. Imali się tego później oczywiście postmoderniści – William Gaddis w monumentalnym, ponadsiedmiusetstronicowym J R (1975), Władimir Sorokin w przełożonej również na polski Kolejce (1983) czy ostatnio Dave Eggers w książce Your Fathers, Where Are They? And The Prophets, Do They Live Forever? (2014). Za każdym razem miało to jednak wyłącznie charakter jednorazowego eksperymentu. Na tym tle wytrwałość Compton-Burnett jest godna podkreślenia.

Aż w końcu Compton-Burnett dorobiła się miana „angielskiego sekretu”, ale to dopiero później. Nawet na taki przydomek należy sobie przecież zasłużyć, wymagana jest choćby najmniejsza popularność w odpowiednich kręgach. Więc Susan Sontag. Oraz Nathalie Sarraute, która uznała Compton-Burnett za autorkę nowoczesną i nieskowaną wymogami powieści psychologicznej i w rezultacie to ją obrała za patronkę swej teorii nouveau roman. W Polsce była z kolei pod czułą kuratelą Bronisławy Bałutowej – stworzyła ona monografię Nowe formy powieści – twórczość Ivy Compton-Burnett i przetłumaczyła dwie książki, które ukazały się u nas w serii Nike na początku lat siedemdziesiątych. Obie zakończone serdecznym, uprzejmie tłumaczącym przebieg akcji posłowiem.

Oto i ściągawka stworzona, by wyjść naprzeciw wszystkim chcącym naprędce zorientować się w dostępnych po polsku powieściach Compton-Burnett.

Nie wydaje mi się, że mam jakąś autentyczną lub organiczną wiedzę o życiu późniejszym niż około roku 1910 – powiedziała kiedyś. Teraźniejszość i przeszłość (1953) jest tego wręcz modelowym przykładem. Oto dom – wielka, pełna służących posiadłość, miejsce – gdzieś w Anglii; oto rodzina – Kasjusz Clare, jego druga żona, Flawia i piątka dzieci, dwójka z pierwszego, trójka z drugiego małżeństwa. Sytuacja wyjściowa, nawiasem mówiąc, niemal przekalkowana z dzieciństwa autorki. Naturalną koleją rzeczy może się więc wydawać późniejsza deklaracja jednego z bohaterów: [O]powiadania z lat dziecinnych zawsze są najlepsze. Ludzie właściwie nie znają nic poza tym. Alby pisać o czymś innym, musieliby być oryginalni, a nie mogą. Kasjusz, w przeciwieństwie do Jamesa Comptona-Burnetta, nie jest jednak lekarzem. Prawdopodobnie, bo o jego profesji nie wiadomo w gruncie rzeczy nic. Zwykle bowiem bohaterowie powieści Compton-Burnett nie wiodą życia zawodowego lub starają się to robić ukradkiem, gdzieś poza wzrokiem czytelnika. Więc do miasta, po dziewięciu latach, wraca żona numer jeden i chce się spotkać ze swoimi synami. To właśnie ten tytułowy splot teraźniejszości z przeszłością, który, jak się można spodziewać, niechybnie doprowadzi do katastrofy. I nie będzie to tragedia jednostkowa, bo wszystkie postaci są trybami maszyny; gdy coś się dzieje, każdy odczuwa tego skutki.

Już pierwszy rozdział jest całkiem niebywały – trójka dzieci obserwuje, jak zadziobywana jest chora kura. Staje się to przyczynkiem do toczonych przez brzdące rozważań o śmierci, religii i ewolucji, upstrzonych dodatkowo niebywałą ilością bon motów, frazesów i refleksji o charakterze banalnym. Bo dzieci, które nie mają w zwyczaju wypowiadać się jak przystało na dzieci, to kolejna rzecz typowa dla pisarstwa Compton-Burnett. Dlaczego mam mówić dziecinnym stylem, kiedy moje życie nie pozwala mi być dzieckiem? – odpowiada upomniany trzynastolatek, bo rzeczywiście, w uniwersum autorki nim nie jest, przyszło mu zaledwie odegrać taką rolę.

Chronologicznie wcześniejsza (1933), lecz później przełożona na polski powieść Więcej pań niż panów dzieje się na pensji dla dziewcząt. Tytuł jest wyjątkowo prawdomówny, choć żadnych dziewcząt na niespełna czterystu stronach się nie uświadczy, chyba że w roli sztafażu. Historia dotyczy władczej dyrektorki, Józefiny Napier, jej krewnych, znajomych i personelu. Głównie jednak Józefiny Napier, istnej Cruelli de Mon, czarnego, podstępnego charakterku. Kobiety bezczelnie pozorującej altruizm na wszystkich frontach i wprawnej manipulatorki. Spodziewać się należy również: poniekąd zabójstwa, trzech pogrzebów i dwóch wesel, kazirodczego uczucia, spadków, niespodziewanych datków i nieoczekiwanie ujawnionego macierzyństwa. No i tego całego kampu, który zasugerowała Sontag.

Trudno nie pytać osoby, która napisała tyle tomów, wobec której książki żywi najcieplejsze uczucia. Więc pytano Compton-Burnett i pytano wielokrotnie, a ona zawsze odpowiadała, że najbardziej zadowolona jest z Domu i jego głowy (1935). Ta powieść, po prawie osiemdziesięciu latach przełożona wreszcie na polski, cieszy już na poziomie tytułu. Poza tym znów mamy do czynienia z majętnym rodem; tym razem są to Duncan Edgeworth (tytułowa głowa) wraz z żoną Ellen, ich dwie dorosłe córki oraz mieszkający z nimi kuzyn-sierota.

Historia jest, jak zwykle, nad wyraz melodramatyczna i zawiła, choć przez pierwsze sto stron nie ze względów fabularnych. Do setnej strony głównie jada się posiłki i chodzi do kościoła, czasem przyjmuje z wizytą sąsiadów. Kłopotów przysparzać może natomiast potężna ilość imion i nazwisk, którą polecam uporządkować sobie na stosownie do tego celu wybranej karteczce, bo kiedy wszyscy tak nieposkromienie dialogują, łatwo jest się zgubić. Ku temu jest i tak w Domu i jego głowie masa okazji, gdyż większość kluczowych perypetii Ivy Compton-Burnett ujawnia czytelnikom za pośrednictwem półsłówek bądź aluzji. I tak trzeba wracać wzrokiem do góry kartki, przewracać stronę i czytać z niedowierzaniem raz jeszcze. Czyżbyśmy przeoczyli jakiś istotny zwrot akcji? Czy źle zrozumieliśmy to, co naszym zdaniem się zdarzyło? – pytamy wraz z Francine Prose, autorką posłowia.

Jak się rzekło, do strony setnej nie dzieje się wiele. Ale oto, któregoś ranka, matka podupada na zdrowiu i nie schodzi na śniadanie. Nie schodzi też na obiad i kolację, i w ogóle już nigdzie nigdy nie schodzi, bo umiera. Dobrze się stało, że wasza matka nie pociągnęła dłużej w ostatnią niedzielę – mówi głowa domu w trzy dni po śmierci małżonki, jakiś czas później wyjeżdża i wraca z nową, niewiele starszą od swoich dzieci, żoną. Jest to nie w smak wszystkim członkom rodu, bo – prócz tego, że jawnie zakłóca się w ten sposób opłakiwanie matki – wkradają się również komplikacje w ustalone od lat kwestie spadkowe. Wkrótce jeszcze bardziej powikłają je następujące odpowiednio później narodziny pierworodnego syna.

Wydarzenia się piętrzą. Rozwody, oświadczyny, rozwody. Wychodzi na jaw zdrada, wychodzi na jaw zbrodnia. Kolejne oświadczyny. I jeszcze jedne. (Troje oświadczyn w jednym rozdziale!). Więcej śmierci, jak się okazuje, nie zawsze w sposób naturalny. Śluby. Kolejne porody: Chrzest nie mógł być niczym innym niż powtórzeniem ceremonii z przeszłości, z udziałem tych samych osób na tych samych miejscach. Ciąg dalszy dywagacji spadkowych, katastrofa, infamia.

Poza tym książka zawiera masę perełeczek: obligatoryjne rozmowy o tożsamości oraz graniu określonej roli w strukturach rodzinnych i społecznych rozszerzają się tym razem również na cudne dywagacje dotyczące znaczenia imion. Dialogi o tym, czy dane imię jest urocze, czy pasuje, czy nie pasuje, jakie jest jego znaczenie i waga, czy potwierdza wcześniejsze wyobrażenia bohaterów, ciągną się i ciągną. Dużo dyskutuje się również o portrecie pierwszej żony, który co rusz jest przewieszany i krąży między jadalnią a podestem. Każda zmiana położenia portretu daje bohaterom asumpt do kolejnych dialogów o tym, jak należy czcić pamięć zmarłej, co jest źle widziane i, naturalnie, czy obraz nie powinien wrócić na swoje poprzednie miejsce.

Mówi się często, że powieści Compton-Burnett to trochę taki laboratoryjny eksperyment, który ma na celu sprawdzenie, jak poszczególni bohaterowie zachowają się w coraz to nowych okolicznościach. Skoro tak, nie może dziwić, że autorka uznała Dom i jego głowę za jedno ze swoich ulubionych dzieł, bo sposobności są tu aż nadto mnożone, a postaci naświetlane pod każdym chyba kątem. Ale – jak napisał kiedyś John Barth, mając na myśli siebie samego – eksperyment sugeruje raczej zimną technikę, która tyleż jest warta w sztuce, co w miłości. Jeśli efekt takiego eksperymentu nie wzrusza, znaczy to, że się nie udało – twierdzi dalej. U Compton-Burnett mamy może po trosze do czynienia z eksperymentem literackim, bo przecież jej książki składają się w większości z dialogów, ale znacznie ważniejszy wydaje się powzięty przez nią myślowy eksperyment socjologiczny. W każdym razie, efekty obu tych eksperymentów można, wedle Barthowskich norm, uznać za udane. Bo roztkliwia choćby to, że bohaterom nigdy nie brakuje właściwych słów:

– Czy mam coś przekazać ciotce? Tak czy owak, będę miał po temu okazję.

– To co zazwyczaj przekazują sobie osoby, które się nie widują – powiedziała Nance – i nie poznałyby się nawet, gdyby się spotkały.

– A zatem nic do przekazania.

W książce Frivolity unbound: six masters of the camp novel profesora Roberta F. Kiernana Compton-Burnett zostaje zaliczona w poczet owych sześciu mistrzów, obok takich postaci jak Thomas Love Peacock, E.F. Benson, Max Beerbohm, P.G. Wodehouse i – oczywiście – Ronald Firbank. Zachęcam do szperania w internecie i po bibliotekach; niewiele dzieł owych autorów mamy po polsku, a mimo to nie pożałowano nam szałowych okładek i ujmujących tytułów. Na pierwszy ogień, prócz Compton-Burnett, polecam Zulejkę Dobson Beerbohma – opowieść o femme fatale tak tragicznej, że wystarczyło raptem kilka dni, by wszyscy studenci Oxfordu się dla niej zabili.

 

Ivy Compton-Burnett, Dom i jego głowa

tłum. Jolanta Kozak

Wydawnictwo W.A.B., 2014

Liczba stron: 356